Nazwa CHAOS MOON gdzieś mi się obiła o uszy, ale sama muzyka dotąd się nimi nie wlała i nie zainfekowała mojego umysłu. Aż do czasu gdy dotarło do mnie ostatnie MCD Amerykanów, wydane w tym roku przez naszą rodzimą Hellthrasher Production
Z funeral doom metalem jest różnie – nie przekreślam tego gatunku, ale bywa, że jego przedstawiciele w najlepszym przypadku nie trafiają na mój odpowiedni nastrój, a w najgorszym, po prostu śmiertelnie nudzą. Gdy spotykam się z zespołami z tej szufladki stylistycznej zachowuję więc daleko idącą ostrożność, by nie powiedzieć – nieufność.
Amerykański black funeral
Za zespół odpowiedzialny jest Amerykanin, Alex Poole - znany także z projektów takich Esoterica, czy Krieg. Początkowo CHAOS MOON był projektem jednoosobowym - teraz wokalnie wspomaga go Eric Baker, który dzierży także mikrofon w bliżej mi nieznanym Manetheren.
Materiał wydany przez Hellthrasher Production, w stosunku do ubiegłorocznego MCD „Amissum” sygnowanego przez sam zespół, został wzbogacony dwoma utworami. W efekcie z czteroutworowego MCD zrobił nam się regularny album o długości bliskiej godzinie lekcyjnej. Z tym, że nie jest to lekcja nudna, podczas której głowa opada nam na ławkę, a wzrok mimowolnie kieruje się ku tarczy zegara.
Na lądzie
„Amissum” to lekcja pełna uniesień i wewnętrznego napięcia, które dusi nas jak spazmatyczny szloch, który nie chce się wyrwać z krtani podczas pogrzebu ukochanej osoby. W ponad ośmiominutowym utworze tytułowym, mrok wylewa się jak nagła ciemność podczas zaćmienia słońca – nie jest to jednak mrok nieprzenikniony i czerń absolutna. Przypomina bardziej bezkresną wędrówkę po świecie tonącym w odcieniach głębokiej szarości, której drapieżne cienie niczym konary suchych drzew szarpią nasze włosy i odzież, podczas gorączkowej ucieczki z gęstego lasu, pochłanianego przez rozpędzoną ścianę ognia. Podoba mi się dobrze wyważone brzmienie i przejmująca ekspresja wokalna, w której wściekłość i rozpacz spleciono nutką zadumy i refleksyjnego smutku.W wodzie
Kolejne trzy utwory - „Resurrection I-III” wciągają nas w swój mroczny klimat powoli i stopniowo. Zanurzanie się w tych dźwiękach bardziej przypomina powolne wchodzenie do morza niż skok na główkę w rwący nurt rzeki. I właśnie niczym fale morskie nas ta muzyka unosi. Najpierw tylko nieco tracimy równowagę, gdy woda wymywa piasek pod naszymi stopami, a później z każdym krokiem mamy coraz mniej siły by przeciwstawić się napływającej fali, aż do momentu gdy tracimy grunt pod nogami i dajemy się ponieść potężnemu żywiołowi, jak ta spróchniała tratwa, o której wspomniałem na wstępie.W powietrzu
„To Transcend The Spine”, z dzikim i histerycznym krzykiem tonącym w mglistej i mrocznej melodii przywodzi mi na myśl atmosferę debiutu In The Woods, a "Illusions of Dusk And Dawn" osacza duszną i lepką konsystencją, z której melodyjne i przestrzenne riffy wyłaniają się niczym dziki krajobraz ostępów leśnych po opadnięciu porannej mgły.Podoba mi się na „Amissum” to, że mimo niezwykle klimatycznego wydźwięku, ani przez moment nie traci mocy i nie zionie nudą. To nie jest muzyka, która porywa gdy jesteśmy w niewesołym nastroju – ona sama ten nastrój kreuje, nie trzeba jej słuchać w nocy przy zgaszonym świetle i zaciągniętych zasłonach. Ona sama światło gasi i te zasłony zaciąga nawet gdy świeci słońce, a błękit spokojnego nieba podpowiada, że to nie odpowiedni czas na takie dźwięki. Bo nie sztuką jest nakarmić głodnego czy napoić spragnionego, ale ten głód wzniecić, a pragnienie wywołać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz