36 lat temu zmarł Bon Scott. Głupia była to śmierć bo zadławił się własnymi wymiocinami, po wypiciu sporej ilości alkoholu. Ale czy istnieją śmierci mądre? Może tylko bardziej spektakularne lub szlachetniejsze, ale efekt zwykle jest ten sam. Człowiek znika, a pamięć o nim pozostaje już tylko we wspomnieniach…
Miałem dwa lata gdy zmarł Bon Scott, on wówczas miał o cztery mniej niż ja mam dzisiaj. Gdy w 1990 roku poznałem AC/DC, śpiewał już Brian Johnson. Wydawało mi się, że to najlepszy wokalista dla tego zespołu jakiego można sobie wyobrazić. W takiej świadomości tkwiłem przez lata – nawet gdy usłyszałem płyty ze Scottem. Jednak w życiu każdego chłopca powinien nastąpić czas, w którym staje się mężczyzną, powinna przyjść też refleksja, że Brian Johnson choć znakomity, to jednak do pięt swojemu poprzednikowi nie dorasta…
Pierwotna siła rock and rolla
Bon Scott nagrał z AC/DC sześć płyt: „High Voltage”, „TNT”, „Dirty Deeds Done Dirt Cheap”, „Let There Be Rock”, „Powerage” oraz „Highway to Hell”. I choć kocham kilka późniejszych płyt nagranych z Johnsonem, to od ładnych już kilku lat powracam głównie do tych sześciu wymienionych wyżej. Nie często oglądam koncerty czy teledyski – zdecydowanie wolę dźwięk bez towarzystwa obrazu. Ale dla Scotta zrobiłem wyjątek – obejrzałem wiele godzin starych występów AC/DC – na scenie, w programach telewizyjnych, na planach zdjęciowych teledysków, amatorskie zapisy na czarno-białych taśmach VHS . I powiem Wam, że te stare występy AC/DC poraziły mnie swoją energią, żywiołowością i rock&rollową magią. Robią o wiele większe wrażenie niż rockowe spektakle z armatami, dzwonami, dmuchaną Lossie i toną konfetti sypiącego się z nieba.
Paw morderca!
Jaka jest przewaga Bona Scotta nad Brianem Johnsonem? To nawet nie kwestia możliwości wokalnych, skali i barwy głosu, ale charyzmy i osobowości. A, że ta charyzma i osobowość dostrzegalna jest w głosie to już inna sprawa.
Bon Scott miał to, co cechowało największe osobowości rock&rolla – zwierzęcy magnetyzm, rozbuchaną seksualność o nieco szorstkim i wulgarnym zabarwieniu, połączoną z pewną dozą narcyzmu i pewności siebie. Bon Scott na scenie tryskał testosteronem jak byk rozpłodowy, był szalony, nieokiełznany, dziki i nieobliczalny. Zresztą, chyba nie tylko na scenie, ale i bardziej dosłownie także poza nią. Ponoć legendarny wokalista miał sporo dzieci, których liczba rosła wraz z kilometrami przemierzanych tras koncertowych.
Bon nie miał w sobie niczego z wymuskanych idoli nastolatek, którzy pojawili się w latach osiemdziesiątych. Bliżej mu było do brudnego punka, zapijaczonego żula, prymitywnego hedonisty – chłopskiego rewolucjonisty, który wdarł się do królewskiego zamku by zgwałcić królową, zabić króla i napić się wina z nocnika. Wczesne AC/DC to czysty rockandrollowy żywioł, duży, twardy, pulsujący, ejakulujący prostą rock and rollową rytmiką i elektryzującymi riffami.
Parę lat temu pewien znajomy opowiadał mi o tym jak będąc w Londynie poszukiwał miejsca, w którym Bon Scott dokonał swego żywota. Po dość żmudnych poszukiwaniach ponoć znalazł. Nie ma tam żadnego pomnika, mosiężnej tablicy czy choćby pawia wykutego z brązu. Ot, chodnik i miejsce parkingowe, gdzie 36 lat temu zaparkowano samochód, w którym mocno zamroczony alkoholem Bon Scott postanowił się przespać. Tego wieczoru zasnął już na zawsze… Budzi się jednak każdego dnia gdy wkładam do odtwarzacza płytę i naciskam „play”. Wiecznie młody, szalony z niezaspokojonym apetytem na życie…