BURZUM sięga początków lat 90-tych. Długo by można rozprawiać o całej otoczce związanej z tą muzyką, o wszystkich wydarzeniach, które sprawiły, że świat usłyszał o tym jednoosobowym projekcie. Ale zostawmy to na boku, skupmy się na muzyce. Ona jest bardziej przerażająca i mniej pospolita niż zabójstwo.
Zaczną od – chyba swojej ulubionej płyty Varga Vikernesa – „Det som engang var”. Napisałem „chyba” bo z jego płytami mam tak, że zwykle najlepsza jest ta, której aktualnie słucham. A dziś padło na drugi album w jego dyskografii.
Jedną z najwspanialszych rzeczy w fali norweskiego black metalu (podobnie zresztą było z innymi gatunkami muzycznymi, które w chwili powstawania były świeże i kreatywne) jest to, że każdy z tych najważniejszych zespołów brzmiał zupełnie inaczej. Burzum zachwycił mnie zupełnie czymś innym niż Mayhem, Darkthrone czy Immortal.
Na „Det som engang var” Varg nie stworzył dźwięków do machania głową – na tej płycie nie brak wściekłości i agresji, ale są to emocje w większym stopniu destrukcyjne niż budujące. Ta muzyka nie rzyga diabłem i płomieniami, a riffy nie chłoszczą słuchacza w sposób dosadny i bezpośredni. Burzum budzi odrazę i lęk, które tylko na początku są czymś zewnętrznym. Gdy jednak podlegają interioryzacji to doznajemy zupełnie innego stanu świadomości, w którym strach i jego źródło stapiają się w jeden organizm.
Na „Det som…” jest coś refleksyjnego. Z tego albumu płynie smutek i jakaś taka pogańska, mistyczna mądrość, której szept dobiega z szumu rozłożystych konarów starych drzew, dźwigających zielone i drobne listki podatne na powiew wiosennego wiatru. Burzum oznacza ciemność. Ale ta ciemność nie sprowadza się do braku światła – to coś więcej. Ona nie tylko otacza ze wszystkich stron, ale wypełnia nas od środka – szarpie naszą duszę jak nagły atak spazmatycznego płaczu, w następstwie wyjątkowo traumatycznych przeżyć. Ta ciemność wylewa nam się z oczu, kapie po policzkach i odbija się głucho od pustej podłogi. Bo ogarnia nas bezkresna emocjonalna pustka, w której jesteśmy zawieszeni jak drobinka kurzu w kosmicznej nieskończoności. I właśnie z tej absolutnej pustki wyłania się skrajna wściekłość i nienawiść. Z tej depresyjnej samotności bije efemeryczne piękno i sadomasochistyczna przyjemność autodestrukcji.
„Det som engang var” to jedna z najsmutniejszych, najbardziej przerażających i najpiękniejszych płyt spośród tych, które słyszałem w życiu.
Ja wolę jednak "Filosofem"… podobne rzeczy tam są jak to co opisujesz, ale jakby… bardziej.