CRADLE OF FILTH: Gdy królowe kiczu byli na tronie

    0

    Gdybym dziś po raz pierwszy zobaczył okładkę „Vempire”, lub jak kto woli „V Empire” to uśmiechnąłbym się ironicznie i ominął ten krążek szerokim łukiem. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej tandetnego i kiczowatego

    W 1996 roku moje poczucie estetyki było nieco inne – pamiętam, że jak zobaczyłem „Vempire” na stoisku pod Domami Towarowymi Centrum, wydane na kasecie przez Mystic Production, to o mało nie przeżyłem gwałtownej ejakulacji. Oczywiście nie chodziło o te skąpo odziane wampirzyce, ale o muzykę, która wówczas ekscytowała mnie na pograniczu histerii. Wciąż byłem pod wrażeniem debiutu Angoli – „The Principle of Evil Made Flesh”. Wówczas zaliczałem ten krążek do grona najlepszych, najbardziej chorych i niesamowitych płyt jakie w swym nastoletnim życiu słyszałem.

    Upiorny klimat królestwa perwersji

    Epka miała ponad 30 minut muzyki, więc można ją było traktować jako regularny album. Zakochałem się w tych dźwiękach od pierwszego przesłuchania, ale z każdym kolejnym odkrywałem w nich coraz więcej i coraz mocniej ulegałem ich urokowi. Choć dziś już mam do nich nieporównywalnie większy dystans to wciąż uważam, że to bez wątpienia najwybitniejsze działo małego brzydala. Z tej muzyki zionie szaleństwo, zepsucie i perwersja. Jest rozmyty, pływający klimat budowany przez klawisze, są żeńskie deklamacje i lubieżne jęki, tajemnicze szepty, histeryczne krzyki, wzniosłe, patetyczne fragmenty, zawodzenia w tle. Nie brakuje też zdecydowanych, mocnych i brutalnych riffów. Utwory długie, rozbudowane, o zróżnicowanych tempach wciągały i uzależniały. 

    Błędy młodości czy urok ponadczasowy?

    Obiektywnie mogę przyznać, że po latach ta muzyka się trochę zdezaktualizowała, a to co kiedyś emocjonowało teraz może śmieszyć. Szczególnie w kontekście dzisiejszego black metalu, który posługuje się nieco inną estetyką i odmiennymi środkami wyrazu.
    Z upływem czasu Cradle Of Filth zmienili się w trupę cyrkową, w wędrownych kuglarzy podpalających bąki i walczących na kije zakończone poduszkami, ku uciesze tłuszczy rzucającej w nich popcornem i niedojedzoną pańską skórką. Być może zawsze tacy byli – ale właśnie do „Vempire” kupowałem ich bez popity.
    Można by rzecz, że błędy młodości – bo przecież był w moim życiu czas, że i „Reksia” oglądałem z wypiekami na twarzy, a Buka z Muminków napawał mnie głębokim niepokojem. Ale nie, gdy od wielkiego dzwonu po latach włączę sobie tę płytę to wciąż rozumiem co mi się w niej podobało i wciąż przyswajam ją z dużą przyjemnością, nie tylko przez pryzmat sentymentu. 

    Smutny upadek 

    Późniejsze płyty Cradle Of Filth już mnie nie przekonały – „Dusk and Her Embrace” zniechęcała pseudogotycką atmosferą, „Cruelty and the Beast” choć mocniejsza i bardziej zwarta na dłuższą metę nudziła. „Midian” była chyba ostatnią, którą jeszcze dało się słuchać bez grymasy bólu na twarzy.
    „Damnation and a Day” była cienka jak sik węża, a kolejne zlały mi się w bryłę pudru, brokatu, kulek na mole, sztucznej krwi i białych koronek dzierganych na szydełku.
    Ich ubiegłoroczny album „Hammer of the Witches” miał być wielkim powrotem. I tak jak poprzedni chyba odpuściłem (lub go zupełnie nie zapamiętałem) tak ten zakupiłem i kilka razy przesłuchałem. Cóż – w swojej klasie to może rzeczywiście nie najgorsza płyta, ale przyjemność z jej słuchania była dla mnie porównywalna do oglądania wyścigu w workach albo konkursu w przeciąganiu liny, podczas parafialnego odpustu we wsi pod Radomiem. Można chwilę popatrzeć, ale jednak nie zastąpi mi to dobrej walki bokserskiej czy finałów mistrzostw świata w piłce nożnej. Może gdyby „Hammer…” ukazała się po „Vempire” to weszłaby jakoś siłą rozpędu tak jak piwo Żywiec wchodzi mi tylko wtedy gdy popijam nim czystą wódkę… 

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj