Miałem kiedyś czarodziejskie skórzane rękawice. Właściwie to nie były moje, ale mojego ojca. Chciał je wyrzucić jak jedną pogryzł pies, wtedy ja je przejąłem, obciąłem nożyczkami palce i miałem fajne rękawice, które idealnie pasowały mi do ramonki, czarnych bojówek i glanów. A że miały ślady zębów mojego psa to nawet lepiej, wyglądałem dzięki temu na jeszcze większego twardziela. Nic dziwnego, że nosiłem je przez dwanaście miesięcy w roku, nawet gdy był upał i zmierzałem na plażę
Jak się szybko okazało miały moce czarodziejskie. Co prawda nie były to rękawice siły jak w „Kajko i Kokoszu”, ale jak gołębie pocztowe, zawsze do mnie wracały. Zaczęło się niewinnie – kiedyś idąc rano do szkoły jedną zgubiłem. Gdy wracałem, a było już ciemno, rozwiązał się jeden z moich glanów. Schyliłem się, patrzę, O ! Moja rękawiczka! Myślałem, że to zwykły fart, przypadek. Ale nie.
Poszedłem kiedyś na imprezę i zgubiłem obie. Po dwóch dniach jedna znalazła się u kolegi w plecaku (co ciekawe on na tej imprezie nie był), a druga u koleżanki w bucie. Była w tych butach na imprezie a później przez jakiś czas ich nie zakładała. (Pewnie jeden but był za ciasny).
Któregoś razu wyjechałem na trzydniową wycieczkę w góry. W pociągu zorientowałem się, że nie mam lewej rękawiczki. Musiałem zgubić na dworcu lub po drodze. Gdy wymęczony po wycieczce wracałem do domu (pamiętam, że słuchałem akurat świeżo zakupionej kasety CARCASS „Heartwork”), znalazłem swoją rękawiczkę leżącą pomiędzy chodnikiem, a ogrodzeniem. Zwinięta i mokra, ale cała.
Pewnego razu zgubiłem prawą (tą pogryzioną) na dobry miesiąc. Była już zaawansowana wiosna gdy wracałem ze szkoły autobusem. Słuchałem akurat debiutu Emperor. Patrzę, a tu w samym kąciku ściśnięta drzwiami autobusu leży czarna skórzana rękawica. Z niedowierzaniem rozwinąłem ją, poznałem ślady pogryzień. Nie było wątpliwości. To moja. Przejeździła wiele tygodni w autobusie. Roześmiałem się, bo nie miałem wątpliwości, że to jakaś czarna magia.
Kiedyś moja rodzicielka nie wytrzymała i wyrzuciła mi te rękawiczki do śmieci. Był chyba listopad. Dostałem nowe, ocieplane z białym futerkiem w środku. Z odrazę odłożyłem je do szafy obiecując sobie, że nigdy ich nie włożę. Gdy był Sylwester mój pies zamiast chować się ze strachu pod łóżkiem, biegał po całej okolicy przynosząc w pysku dymiące jeszcze petardy. Wreszcie przyniósł coś co nie dymiło. Początkowo myślałem, że to mysz albo kreta trzyma w pysku. Ale nie. Okazało się, że to… moje rękawiczki. Obie. Teraz już obie pogryzione. Oczywiście odebrałem mu i znów zacząłem w nich chodzić.
Gdy zmieniłem już styl ubierania o rękawiczkach zupełnie zapomniałem. Aż do momentu gdy jedną znalazłem przypadkowo w kieszeni ramoneski, w której już na co dzień nie chodziłem lecz od święta, przy okazji koncertów. Następnego dnia po koncercie (był to The Kovenent w Proximie) idę na swój wydział, wsiadam do windy, a tam… moja rękawiczka. – Jak to możliwe? – drapię się po głowie, przecież wczoraj znalazłem ją w ramonce. Schowałem do kieszeni, a po powrocie do domu biegnę do kurtki, patrzą, a tam druga. I znów były w komplecie.
Później się przeprowadzałem i dużo rzeczy mi poginęło. Po kilku latach jedną z rękawiczek znalazłem przypadkowo w pudle z kasetami, a drugą w starym śpiworze, którego nie używałem od czasów wyjazdów na obozy harcerskie. Teraz od lat znów tych rękawiczek nie widzę, ale absolutnie nie wierzę, że zginęły.
Gdy moi synowie będą już dorośli i zaczną opuszczać rodzinny dom to się pewnie znajdą i wtedy dam im po jednej.