Jak byłem jeszcze dzieciakiem wygrzebałem z szuflady rodziców czasopismo RAZEM. W środku znalazłem plakat z zespołem Flotsam & Jetsam – na odwrocie były artykułu o dwóch zespołach – Testament i Sodom. Miałem już najnowszą płytę TESTAMENTU – „Souls of Black”, Sodom jednak wciąż był mi obcy. Owszem charakterystyczne szpiczaste logo zespołu gdzieś mi przemknęło, ale muzyka wciąż stanowiła niezgłębioną tajemnicę.
Następnego dnia wsiadłem na rower i udałem się do targowisko do pobliskiego miasta w poszukiwaniu kasety. Już przy pierwszym stoisku wśród pirackich taśm namierzyłem kasetę z okładką na której stał gość w masce gazowej, z karabinem w ręku na tle krzyża.
– Poproszę! – wykrzyknąłem uradowany.
– 17 tysięcy złotych – odrzekł sprzedawca w czapce moro z daszkiem. Z boku miał napisane U.S. Army.
– No tak, za bardzo się podnieciłem na widok tej kasety i już wyczuł – pomyślałem. Kasety kosztowały wówczas 12-13 tysięcy, a jak brało się kilka to można było nawet zejść do 10 tys. złotych.
– Dlaczego tak drogo? – zapytałem z wyrzutem.
– To oryginalna niemiecka taśma – usłyszałem w odpowiedzi. Popatrzyłem na faceta i nie miałem wątpliwości, że kłamał. Ta kaseta tak samo widziała Niemcy jak jego czapka amerykańską armię.
Bezowocne poszukiwania i pirat w cenie niemieckiego oryginału
Odłożyłem kasetę i dziarskim krokiem ruszyłem w dalsze poszukiwania. Po godzinie obszedłem wszystkie stoiska, na których sprzedawali kasety i niestety bez skutku. O Sodom nikt nie słyszał, a wówczas nie przyszło mi do głowy by sprawdzić pod literką „W” albo po prostu zapytać o Wodos. Z podkulonym ogonem wróciłem do pierwszego stoiska i znów zacząłem obwąchiwać kasetę.
– Za 15 tys. pan nie sprzeda? – zapytałem i otworzyłem kasetę. Oczywiście, że kłamał – w środku nie było żadnych tekstów zdjęć, rozwijanej książeczki. Kaseta jak kaseta. Owszem, nie wydane przez Takt, Mg, ani Elbo, ale na pewno nie oryginalna…
– Nie sprzedam – uciął sprzedawca.
– To za 16 tys… – nie poddawałem się.
– I tak na niej nie zarobię, ale dokładać nie będę – odrzekł zdecydowanym tonem i oparł obie dłonie na biodrach w geście „kupujesz, albo spierdalasz!”
Wygrzebałem z kieszeni spodenek wszystkie pieniądze, które miałem żegnając się w duchu z nowym numerem Bravo, które kupowałem dla strony z metalem i rubryki „Mój pierwszy raz”. Oddałem wszystko facetowi.
Błogosławieństwo roku 1991
Gdy wróciłem do domu od razu włączyłem – na starym jednogłośnikowym magnetofonie, który przejąłem po ojcu. Zderzyłem się ze ścianą gitarowego zgiełku i perkusyjnego łomotu nad którą górował paskudny wokal. Gość śpiewał po angielsku, ale z mocno niemieckim akcentem. Ta muzyka wydała mi się toporna, siermiężna i odpychająca. Żadnych zwolnień, melodii, czy porywających riffów, za które tak bardzo pokochałem Metallikę, Testament czy Megadeth. Jednolity jazgot, dźwiękowa ściana, z której nie potrafiłem niczego wydobyć. Wzruszyłem ramionami i wyszedłem na dwór, bo popołudniami zbieraliśmy się na piłkę. Gdy wróciłem zmęczony późnym wieczorem nie odważyłem się włączyć „Persecution Mania” ponownie.

Gdyby to był rok 2020 to być może nigdy bym nie włączył – znalazłbym na Spotify coś przyjemniejszego, albo w ogóle bym nie musiał szukać bo aplikacja sama by mi podsunęła zespoły podobne do tych, których słuchałem. Był jednak rok 1991 i gdy nie mogłem wyjść na rower, pograć w piłkę, albo włóczyć się po okolicy z kumplami pozostawała mi tylko muzyka. Te kilkanaście kaset, które stały dumnie na mojej meblościance. Znałem je na pamięć. Każdy riff, każde słowo, każde uderzenie perkusji. Niejedną żyłkę w rakiecie od badmintona, która służyła mi za wyimaginowaną gitarę przy nich już zerwałem i głód nowej muzyki wciąż czułem niewyobrażalny.
Błogosławieństwo choroby
Następnego dnia okazało się, że nie wyjdę z domu. Obudziłem się z bólem gardła i gorączką, a lekarz, którym była moja matka świecąc latarką do mojego gardła oznajmiła, że to angina i muszę zostać w łóżku. Zrobiła mi kanapki, syrop z cebuli, zostawiła polopirynę, witaminy i poszła do pracy. Zostałem sam w domu, wygrzebałem z szuflady swoje wszystkie komiksy, włączyłem muzykę i zacząłem chorowanie. Chorowanie w dzieciństwie to była jedna z najlepszych rzeczy jakie mi się przydarzyły w życiu. Dzień leżenia w łóżku, słuchania muzyki i czytania komiksów! Coś wspaniałego! Zawsze sobie wyobrażałem, że jeśli niebo istnieje i jakimś cudem trafię do niego po śmierci to będę tam chorował, leżał, czytał komiksy i słuchał muzyki.

Przysunąłem sobie magnetofon do łóżka i po chwili wahania sięgnąłem po Sodom. Znów ściana dźwięku, łomot perkusji i ten odpychające wokal. Pogłośniłem dzieląc uwagę pomiędzy muzykę a lekturę kilkunastu zeszytów Punishera, które udało mi się uzbierać i przeczytać już pewnie z kilkadziesiąt razy. Je chociaż rozumiałem, a z tego Sodom zupełnie nic. Przelecialo chyba ze trzy razy, a ja czułem się jakby ktoś do mnie mówił po mandaryńsku. Gdy po raz kolejny skończyła się strona „A” i przełożyłem na stronę „B” wciąż czułem się jakbym cały czas słuchał w kółko tego samego.
Gorączkowa iluminacja
– Nie, ten Sodom to zupełnie nie dla mnie – utwierdzałem się w przekonaniu. I wtedy usłyszałem początek „Christ Passion”. Tak! To był dobry riff. Nie umywał się do Metalliki, ale całkiem fajny. „Conjuration” zaczął się perkusją….i, o cholera, to mi się podoba – pomyślałem po raz pierwszy. Zacząłem się utwierdzać w przekonaniu, że ta muzyka ma swój urok. Nawet w wokalu spodobało mi się to, że potrafiłem wyłapać pojedyncze słowa: „black!” „death!” „dark!” – choć nie przypuszczam bym wtedy wiedział co to znaczy.
Gdy rozbrzmiał kończący kasetę „Bombenhagel” poczułem, że mam dreszcze. Początkowo sądziłem, że to od gorączki, ale po chwili zorientowałem się, że to za sprawę riffu i wokalu. Końcówka tego utworu sprawiła, że Sodom wreszcie do mnie przemówił. Usiadłem na łóżku. Wow! Włączyłem po raz kolejny i dosłownie jakby mi ktoś wyjął z uszu zatyczki, które wcześniej uniemożliwiały właściwą percepcję muzyki.
Prawdziwe zło
„Nuclear Winter” przestała być ścianą dźwięku – poczułem prawdziwą grozę, coś o wiele bardziej ekstremalnego niż kiedykolwiek wcześniej. Spojrzałem na gościa z okładki i wyobraziłem sobie, że skoro nosi maskę to widocznie nie może normalnie oddychać, a patrząc na niebo za nim wyobraziłem sobie, że krajobraz który się rozciąga to jałowa pustynia pozbawiona organizmów żywych. Nuklearna zagłada, popiół i martwe kikuty ścian, które przed wybuchem jądrowym tworzyły przyjazne i ciepłe domy. Teraz już nikt w nich nie mieszka, a wiatr przesypuje prochy tych, którzy nie zdążyli włożyć masek lub strzelali gorzej niż gość z okładki. „Nuclear winter” – wychwyciłem słowa z głośnika – twarde, radykalne, wycedzone przez zaciśnięte zęby. I wtedy po raz pierwszy tak naprawdę usłyszałem ten riff!!! Narastający, bezwzględny i chwytający za gardło, budujący taką dramaturgię jakby za chwilę mój magnetofon miał wybuchnął i zdmuchnąć wszystko z ziemi w promieniu kilku tysięcy kilometrów. W tej muzyce było przerażające zło, które nie straszyło diabłem ani potworami rodem z horroru. To było coś namacalnego i prawdziwego – zło, które tylko człowiek potrafi wyrządzić drugiemu człowiekowi.
Słuchajcie, a będzie usłyszane
Poczułem jak skóra na czaszce zbiegła mi się jak wełniana czapka uprana we wrzątku i byłem pewien, że następnego dnia po wybrzmieniu tego utworu będą pić płyn lugola nawet w Australii. Gdy wychwyciłem słowo „punishment” spojrzałem na komiks, który porzuciłem na dywanie obok łóżka i byłem bliski obłędu. Przez moment wydawało mi się, że być może zasnąłem, trawi mnie wysoka gorączka, a mi właśnie się śni najlepszy utwór jaki dotąd słyszałem. Chwyciłem rakietkę do badmintona i poczułem ból pod palcami napinając żyłkę. Nie śniłem, a ten utwór tak cudownie zwalniał, rozjeżdżał się, rozchodził jak fala po wybuchu. Byłem tak zachwycony, że gdyby po drugiej stronie drogi, przy której mieszkałem zamiast pola z pszenicy znajdowało się studio tatuażu, to pewnie bym do niego pobiegł błagając by mi wydziarano logo Sodom na czole. Trybiki w moim mózgu zadziałały, a ta muzyka znalazła klucz do mojej duszy.
Nowy wspaniały świat
Przy riffie w „Electrocution” tarzałem się po podłodze jak koń ciepiący na świerzb, a później machałem głową tak szybko, że omal nie wzbiłem się w powietrze jak helikopter. „Satisfaction”. I absolutnie genialny „Iron Fist” – cover Motorhead. Oczywiście wówczas nie widziałem, że to nie jest kawałek Sodom, bo znałem tylko płytę „1916” a na mojej taśmie nie było o tym żadnej informacji. Utwór tytułowy wgniótł mnie w ziemię, a kolejny „Enchanted Land” powalił na łopatki. Ten riff, to wokalne echo, ta groza, ten przeszywający odhumanizowany chłód! To już nie był metal dla grzecznych chłopców, którzy lubili Metallikę i Guns n’ Roses. Zrozumiałem, że właśnie otworzyłem drzwi do jakiegoś innego wymiaru, ekspresji przekraczającej moje dotychczasowe wyobrażenia o brutalnej muzyce. Płyta, które jeszcze kilka godzin wcześniej nie robiła na mnie większego wrażenia opętała mnie bez reszty – jak się okazało przynajmniej na kolejne 30 lat. „Procession To Golgotha” kroczył ponuro, a solówka gitarowa brzmiała tak złowieszczo i tajemniczo, że aż wstrzymałem oddech.
Gwiazdka na choince
I wtedy po raz pierwszy tak naprawdę usłyszałem „Christ Passion”. Dostrzegłem nie tylko rozpoczynający go riff, ale kunszt kompozycyjny całości. Rytmiczny, wyniosły, potężny, niszczący, który gwałtownie przyśpiesza, by później zwolnić, złapać oddech i wprowadzić absolutnie najlepszy riff jak słyszałem w swoim życiu! Oszalałem! Oszalałem na punkcie tego kawałka. Przy jego potędze wszystko czym zachwycałem się wcześniej zdawało się blednąć. Gdyby to był rok 2020 to pewnie wrzuciłbym sobie na jakąś playlistę i wałkowałbym go po 50 razy dziennie. Był jednak rok 1991 – i podobnie jak później przez całe swoje życie słuchałem płyt w całości, od pierwszego do ostatniego dźwięku. „Christ Passion” przez pewien czas był dla mnie nagrodą, gwizdką na choince – moim punktem „G”, o którym przeczytałem w Bravo w rubryce „Mój pierwszy raz”. Z czasem jednak zupełnie zatarł się wśród pozostałych utworów. Moim punktem „G” stała się cała płyta – od pierwszej do ostatniej nuty. Absolutnie powalająca, z unikalnym, apokaliptycznym, złowrogim klimatem, który nie mam wątpliwości, że wpłynął na wiele zespołów black metalowych.
Do dziś „Persecution Mania” jest na moim absolutnym thrash metalowym szczycie.
Po blisko 30 latach od dnia, w którym po raz pierwszy usłyszałem Sodom zacząłem przyglądać się swojej kasecie i wcale już nie mam pewności czy pan w czapce moro mnie oszukał. Widnieje na niej data 1987 i logo Steamhammer Records z dopiskiem „a division of SPV Manufactured and distributed by SPV USA Inc. Made in USA.” Może rzeczywiście ta taśma jest oryginalna?