Na takim koncercie chyba jeszcze nie byłem. Na początku nie było wiadomo czy się w ogóle odbędzie, bo klub wycofał się z jego organizacji. Później pocztą pantoflową dowiedziałem się, że Graveland jednak zagra, ale do ostatniej chwili nie zdradzano gdzie. Idąc do wskazanego dzień wcześniej klubu nie wiedziałem czego się spodziewać – hajlujących faszystów, którymi straszyła Gazeta Wyborcza, bojówek Antify, wozów transmisyjnych stacji telewizyjnych, krucjaty różańcowej, policji z armatkami wodnymi, oddziału Zbójcerzy czy wojów Mirmiła ze smokiem Milusiem. Nic z tych rzeczy…
Pod „Tawerną” spokój i powoli gromadzący się ludzie – zwykła publika, którą widują na większości koncertów metalowych, a więc trochę długowłosych i trochę takich, którym włosy zdążyły już powypadać.
Miło, spokojnie i serdecznie
Chłopaki zrobili na mnie naprawdę niezłe wrażenie – mimo że stylistycznie do gwiazd wieczoru pasowali mniej więcej tak, jak dziewczyna robiąca im zdjęcia do estetyki metalowego koncertu (długa sukienka, kolorowa chusta, klapki i wianek we włosach ze sztucznych kwiatów). Dość proste, brutalne death metalowe granie z wokalem, który miejscami kojarzył mi się z moim ukochanych Demilich.
Po nich na scenie zaczął instalować się Biały Viteź. Nie jestem fanem tej kapeli i byłem pewien, że po dwóch czy trzech utworach zapadną w drzemkę. Przyznać jednak muszę, że na żywo zabrzmieli na tyle przekonująco, że obejrzałem ich i wysłuchałem bez cienia znużenia.
Robert poszedł się przebrać… i nie wrócił
Przed Graveland dopchałem się do barierek, ale początek ich koncertu nieco się przedłużał. Muzycy z Robem na czele montowali sprzęt, podłączali kable, przypinali jakieś tajemnicze pudełka z pokrętłami. Żadnego gwiazdorstwa, zastępu technicznych i medytacji w garderobie – po prostu grupka muzycznych entuzjastów, którzy tego wieczoru postanowili podzielić się swoją muzyką z garstką fanów.
– Rober, Robert! – raz po raz rozlegały się okrzyki z tłumu. Muzyk ich nie ignorował – mocując się z kablami, a to komuś machnął, a to się z kimś przywitał, a to uśmiechnął się pod nosem. Taka ludzka twarz największego ekstremisty polskiej sceny black metalowej.
– Zaraz wrócimy, pójdziemy się tylko przebrać – powiedział gdy wszystko zostało już podłączone, a ktoś mógłby mieć jeszcze wątpliwości czy koncert rzeczywiście się odbędzie. Napięcie narastało, tłum pod sceną mocno się zagęścił. Zamiast hajlowania i zamawiania 88 razy pięciu piw rozległo się swojskie: „Napierdalać!”, „Napierdalać!”, do którego się nie przyłączyłem, bo nigdy w życiu nie pomyślałem o muzyce Graveland jako o napierdalaniu.
Wreszcie wyszli! Przebrani w te swoje charakterystyczne stroje rozpoczęli intro. Rob Darken od kabli skłamał, że wróci. On już nie wrócił. Zamiast niego pojawił się jego brat bliźniak – wyglądający tak samo, ale o usposobieniu zupełnie odmiennym. Dobrotliwy uśmiech zniknął z twarzy – teraz skupiony, poważny, zaangażowany, bezkompromisowy. Gdy wybrzmiało intro i ruszył pierwszy utwór publika oszalała, a barierka pochyliła się i oparła o scenę. Darken miotał się z mikrofonem jak szaleniec, jego głos miał taką niesamowitą barwę, że niemal poczułem krew we własnym gardle. W połowie drugiego utworu ktoś mi wylał piwo na nogawkę (druga wersja jest tak, że po prostu puściły mi zwieracze) i przerwawszy pracę operatora kamery aparatu telefonicznego, wycofałem się o kilka metrów.
Black metal, muzyka i mordobicie
Pod sceną rozpętało się piekło. Ludzie na tą chwilę czekali ponad dwadzieścia lat i właśnie tego wieczoru, w piątek 29 kwietnia 2016 roku większość z nich miała okazję po raz pierwszy zobaczyć Graveland na żywo. A radość okazywano różnie. Nogi i ręce latały w powietrzu nie tylko podczas pogo.
Na prawo pod sceny za łby wzięło się dwóch osobników, którzy tego wieczoru z pewnością wypili więcej niż pięć piw. Na środku też rozpętała się bójka, dość szybko jednak zażegnana przez osoby postronne. Chwilę później jakiś osobnik osunął mi się po nodze na ziemię. W pierwszej chwili myślałem, że za dużo wypił i przegrał walkę z grawitacją. Ale nie! Szybko okazało się, że ktoś postanowił zmienić mu profil twarzy na rzymski, a ubytkami w zębach zapewnić wentylację gardła w upalne dni. Jakoś się chłopina pozbierał i brocząc krwią jak jeleń ranny na polowaniu dokuśtykał do wyjścia. Gdyby zrobił sobie zdjęcie to z pewnością mógłby je zaproponować Cannibal Corpse na okładkę reedycji „Hammer Smashed Face”.
No ale wróćmy do muzyki, bo przecież to właśnie ona była główną atrakcją tego wieczoru. Ze sceny popłynęły same stare klasyczne kawałki, do których chyba nie tylko ja mam największy sentyment. Dobre brzmienie (najlepsze blisko sceny, nieco słabsze z boku pod antresolą, na górze ponoć też dobre – ale tam nie byłem), świetne światła (aż pożałowałem, że nie miałem ze sobą aparatu fotograficznego), doskonała set lista i niesamowita atmosfera tego koncertu, sprawiły, że czas zleciał wręcz nieprzyzwoicie szybko.
To był dopiero trzeci występ Graveland, a na wrocławskim koncercie miałem wrażenie, jakby oni w życiu nic innego poza koncertowaniem nie robili.
Darken okazał się doskonałym frontmanem, który charyzmą i ekspresją mógłby obdzielić liderów kilku black metalowych grup, od wielu lat koncentrujących we wszystkich zakątkach świata. To mnie naprawdę zaskoczyło – bo szczerze mówiąc spodziewałem się pewnej nieporadności, wynikającej ze zbyt małego obycia scenicznego. Nic z tych rzeczy! Graveland zagrał koncert na miarę swoich największych dokonań – udowodnił, że jest jednym z najważniejszych i najlepszych polskich zespołów black metalowych.
Gdy rozbrzmiały ostatnie dźwięki „Black Metal War” poczułem, że to właśnie jeden z tych koncertów, które zapadną w pamięci na lata. Kto wie czy będzie jeszcze okazja zobaczyć ich ponownie…
Nazywamy sie Necrosys 😀 dzieki za wzmianke. pozdro !
Bardzo dobrze było słychać na środku antresoli, co zresztą słychać na nagraniu, dopiero jak jacyś debile zaczęli częstować kolesia na dole piwem, to Einar wydupcył z góry wszystkich wliczając Mnie, przez co ucierpiało nagranie…
koncert mega!!
Hajtler byłby dumny, polskie głupki podłapały jego ideologie