Debiutancką płytą GREUSOME przyjąłem jak wygłodniały szczeniak miskę ciepłego mleka. Piszczałem z radość, chodziłem na tylnych łapach i merdałem ogonem. Nie pamiętam by w ostatnim czasie zespół aż tak mało oryginalny sprawił mi swoją muzyką aż tyle radości. Podobnie jest tegorocznym MCD „Dimensions Of Horror”, które pokochałem z chwilą gdy po raz pierwszy… zobaczyłem okładkę
Mówienie, że DEATH był zespołem wpływowym jest takim samym truizmem jak stwierdzenie, że woda jest mokra, albo politycy kłamią. Ta trwająca już kolejną dekadę fascynacja Chuckiem Schuldinerem przyniosła dużo dobrego, ale też sporo złego. Szczególnie ten późniejszy repertuar DEATH sprawił, że za gitary chwycili także chłopcy po szkołach muzycznych, w wyprasowanych koszulach, ze starannie uczesanymi włosami. Zaczęli tworzyć muzykę, która death metal przypominała w równym stopniu co kotlet sojowy, krwisty stek z wołowiny kobe.
Stwierdzenie, że GREUSOME się DEATH inspiruje jest chyba zbyt łagodne. Ich debiutanckiej płyty słucha się tak, jakby dosłownie ktoś znalazł jakąś zagubioną taśmę ekipy Schuldinera, nagraną gdzieś pomiędzy „Leprosy” a „Spiritual Healing”. Powiedziałbym, że ta ekipa wzięła na warsztat to, co było w DEATH najlepsze, z okresu gdy tamci nie zaczęli jeszcze poszerzać ram stylistycznych death metalu, a Chuck nie nasłuchał się WATCHTOWER.
Bałem się, że taki hołd dla DEATH, mimo że przyjemny okaże się na dłuższą metę mało zajmujący, a już na pewno bez perspektyw na jakikolwiek rozwój. Myliłem się – do „Savage Land” wracam z wielką lubością, a słuchając tegorocznego MCD ani przez moment nie poczułem znużenia czy zmęczenia materiału. Ba, nie mogę się od tej płyty oderwać i paradoksalnie w tym wielkim deathowym hołdzie zaczynam dostrzegać zręby czegoś unikalnego i na swój sposób oryginalnego. Powiedziałbym, że GREUSOME są cholernie oryginalni w swej nieoryginalności.
W takim „Forces Of Death” w pewnym momencie wydaje mi się, że zaraz usłyszę „Zombie! Zombie! Rituuuual!”, ale te wszystkie miażdżące zwolnienia, gwałtowne przyśpieszenie i piękne wokalizy sprawiają, że żadne westchnienie czy skarga nie mogłaby przejść przez moje usta. Kocham taki death metal!
Na szczególną uwagę zasługuje „Seven Doors” – motoryka riffu, który otwiera ten kawałek, a później napędza go jak kocioł parowy lokomotywę – przywodzi mi na myśl tym razem nie DEATH lecz nasz rodzimy VADER i ich znakomity utwór z ostatniej płyty – Triumph of Death. Nie chodzi o podobieństwo, ale ten szalony drive, który sprawia, że trudno usiedzieć na krześle.
No i utwór tytułowy – totalny, wspaniały, doskonały. Taki GREUSOME w pigułce. Jeśli ktoś nie zna tej kapeli, a miałbym niespełna cztery minuty by mu ją przybliżyć to włączyłbym właśnie ten kawałek. Tu jest wszystko: i powalający riff i genialne solo i wokale z przegniłego gardła i zmiany tempa i cudowne przejścia z brutalnych galopad do klimatycznych momentów umiejętnie budujące grozę. Jest orientalne deathowe piękno, są też naznaczone piętnem rozkładu brzydota i śmierć. Nie tylko ta oznaczająca wędrówkę do innego świata, ale także ta której zwieńczeniem jest rojące się robactwo i zapach rozkładającego się mięsa.