MEGADETH Harcerska kolacja z Countdown to Extinction

0

Countdown to Extinction to płyta MEGADETH, do której mam największy sentyment. Nie jest ani najlepszą, ani pierwszą, którą usłyszałem, ale za każdym razem gdy jej słucham to siła sentymentu rzuca mnie na kolana

Sentyment ma moc huraganu – bezlitośnie obdziera nas z umiejętności logicznego myślenia i obiektywnego postrzegania świata. W byciu sentymentalnym nie ma nic złego, pod warunkiem że sobie to uświadamiamy i rozumiemy, że źródło naszej miłość do muzyki bardzo często nie ma wiele wspólnego z jej jakością, ale bije ze wspomnień i sentymentów budowanych na okolicznościach, w których ja poznaliśmy. Gdy jednak sobie tego wszystkiego nie uświadamiamy to bardzo łatwo możemy dojść do wniosku, że wszystko co najlepsze już nagrano, a od tego to już tylko krok do stwierdzenia, że wszystko co najlepsze już się przeżyło i dalsza egzystencja nie ma sensu.

Wybzyczany riff!

Na pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych w radiu WAWA w piątki od godziny 20 do północy można było posłuchać Z-Rock 50 – listy przebojów z Los Angeles, prowadzonej przez Roberta Kilena. Któregoś dnia wracaliśmy późnym wieczorem z boiska, brudni, spoceni staliśmy jeszcze chwilę na ulicy i gadaliśmy – głównie o muzyce, bo to były czasy, w których dopiero w metal się wchodziło i niemal codziennie przybywało nowych tematów.
– Słuchałeś wczoraj ziroka? – zapytał kumpel.
– Nie, radio mi strasznie trzeszczało i nie mogłem złapać stacji.
– Wszedł na listę nowy kawałek MEGADETH.
– No i co ? Fajny? – zapytałem podniecony, bo w owym czasie jeszcze skakałem po wersalce z udającą gitarę rakietką od badmintona przy dźwiękach „Rust In Peace”.
– Turu! Tu! Turu! Tu! Tututut! Turu! Tu! Taki zajebisty riff leci! – zakomunikował kolega, po czym jeszcze ze dwa razy zanucił mi motyw przewodni z „Symphony of Destruction”. Od razu podłapałem i ten wybzyczany riff cały wieczór i cały następny dzień chodził mi po głowie.
Następnego dnia odebrałem zaległą kasę, którą mi znajomy wisiał za wypracowanie z polskiego i udałem się na targ poszukać nowej płyty MEGADETH. W owym czasie pisywałem wypracowania – miałem nawet cennik określający wynagrodzenie w zależności od oceny jaką miała praca otrzymać. To były piękne czasy, w których człowiek mógł się utrzymać z pisania, a Urząd Skarbowy o niczym nie wiedział.
Szczęście mi sprzyjało. Już na pierwszym stoisku znalazłem – wydanie z TAKT-u. Absolutnie nieziemska okładka. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia i do dziś uważam, że żadna nie udała się MEGADETH tak bardzo.
Biegiem do domu i gorączkowy pierwszy odsłuch. Skin O’My Teeth doskonały riff, świetne wokale, rewelacyjne brzmienie. A zaraz po nim, tak! Turu! Tu! Turu! Tu! Tututut! Turu! Tu! – to ten riff wybzyczany dwa dni wcześniej przez kolegę. Doskonały! I tak zaczęła się przygoda z tą płytą. A wówczas płyt nie przyswajało się tak jak dziś, gdy po 5-6 odsłuchach wydaje się, że już album jest dobrze poznany. Wtedy zakupione kasety katowało się miesiącami i właśnie na te wakacje „Countdown To Extinction” stała się jedną z najczęściej słuchanych.

Kolacja przy muzyce

Tydzień dni później wyjeżdżaliśmy na pierwszy obóz harcerski. Oczywiście podstawowymi rzeczami, które spakowałem nie były śpiwór, menażka i gacie na zmianę, ale walkman, zapas baterii i kilka kaset. I właśnie z pierwszym dniem na obozie kojarzy mi się ta płyta – nawet dziś gdy ją włączam, 24 lata po premierze to wspomnienia tamtego dnia są tak świeże, że aż bolesne.
Nasze obozowisko znajdowało się na leśnej polanie, kilkaset metrów od jeziora Seksty w pobliżu miejscowości Zdory. Dotarliśmy późnym popołudniem, rozpakowaliśmy graty, zajęliśmy kanadyjki i z menażkami w rękach poszliśmy na kolację. Pierwszego dnia pewnie powinienem kogoś poznawać, do kogoś zagadać, poszerzać krąg znajomości. Mnie jednak to niewiele obchodziło. Na banknocie (kto bogatemu zabroni?) przewinąłem kasetę, wrzuciłem do walkmana, wepchnąłem słuchawki do uszu i ruszyłem na stołówkę. Przez blisko 50 minut wyłączyłem się ze świata. Wyłączyłem, ale jestem pewien, że te chwile zapamiętałem lepiej niż ktokolwiek z 234 osób, które były tam obecne. Może dlatego, że za każdym razem gdy włączam „Countdown To Extinction” przenoszę się w czasie i przeżywam to wszystko na nowo?

Zapomniany kubek

Gdy słyszę „Skin o’ My Teeth” to mrużę oczy bo oślepia mnie jaskrawe słońce przenikające przez igliwie rozłożystych konarów drzew, rzucających długie cienie na wąską ścieżkę, którą wychodziliśmy z obozowiska. Przy „Symphony of Destruction” czuję mocne nachylenie wydeptanej dróżki prowadzącej w stronę jeziora. Wbijam stopy mocno w ziemię i ciężar ciała przenoszę na tył, by zanadto nie przyśpieszać kroku. Pod moimi wojskowymi butami unosi się kurz – ziemia jest sucha, nie padało od wielu tygodni. Nie wieje nawet najmniejszy wiatr – drzewa są całkowicie nieruchome. Las wygląda jakby zastygł na jakiejś fotografii.
Po lewej stronie widzę zadaszenie i długi rząd stolików pozbawionych krzeseł. Ludzie stoją w kolejce po jedzenie. Ustawiam się również. Rozkładam menażkę. Wszyscy wokół mnie o czymś mówią, chodzą, śmieją się. Mnie to niewiele obchodzi bo „Architecture of Aggression” zaczyna się niczym „One” Metallica. Później wchodzi riff i doskonały głos Mustaina – melodyjny, ale jednocześnie jadowity, piękny i chwytający za serce, ale pełen gniewu i śpiewany jakby przez zaciśnięte zęby. Przypomina mi się, że nie wziąłem kubka. Dokładnie w chwili gdy riff milknie, w tle słychać czyjeś rozmowy, a później wchodzi gitara solowa. Patrzę, że za mną stoi już sporo osób. Nie chce mi się wracać po kubek. Gdy dochodzę do stołu z jedzeniem nalewam sobie herbatę do przykrywki od menażki. Ma kolor rdzy, jest mocna i mętna, jakby ktoś umył w niej nogi. Podczas spokojnego balladowego „Foreclosure of a Dream” widzę jak wąski strumień herbaty leci z termosu do mojego blaszanego naczynia i powoli zakrywa dno.

Dziewczyna z poruszającymi się ustami 

Do głębszej części menażki wrzucam kilka plasterków wędliny, żółtego serca, trzy kromki chleba i dwie duże łyżki pasty jajecznej. Gdy muzyka lekko cichnie i padają słowa: The congress will push me to raise the taxes and I’ll say “No, read my lips…” słyszę odgłos łyżki, którą uderzam o menażkę. Pasta jajeczna nie chce się od niej odkleić. Nabieram jej więc ponownie jeszcze więcej i wreszcie klap! Wpada do menażki. Idę do stołu, znajduję miejsce na rogu i zaczynam jeść. Popijam herbatą – jest lekko ciepła i smakuje podle. Jakby ja zaparzono kilka dni wcześniej i teraz tylko odgrzano. Na wierzchu zbiera się kamień. „Hello me, meet the real me And my misfits way of life” – wspaniale się ten utwór zaczyna. Ktoś szturcha mnie w ramię. Odwracam się i widzę dziewczynę. Szczupła blondynka, ma zielone oczy i piegi na nosie. Coś do mnie mówi, ale ja jej nie słyszę. Obcinam ją od góry do dołu i stwierdzam, że nawet niezła laska. Jak się płyta skończy to zapytam jak ma na imię. Ona wciąż do mnie coś mówi. Pokazuje jej na słuchawki i uśmiecham się przepraszająco. Ona odwzajemnia uśmiech i znów do mnie coś mówi. Zaczyna mnie lekko irytować, bo czuję, że powinienem wyjąć słuchawkę z ucha i poświęcić jej kilka sekund. „Sweating Bullets” ma jednak taką moc, że boję się, że wyjęcie słuchawki z ucha może być dla mnie jak odłączenie od respiratora. „This Was My Life” zaczyna się doskonałym riffem, a Mustaine śpiewa tak dobrze jak nigdy wcześniej ani nigdy później. Wyjmuje z kieszeni pudełko od kasety i podaję dziewczynie. Ona odkłada widelec i ogląda je z zainteresowaniem. Wiem, że udaje – kobiety często udają zainteresowanie muzyką by zbliżyć się do faceta. Mam dopiero 14 lat, ale wiem już o kobietach sporo. Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie przestaję słuchać. Ona coś do mnie mówi i oddaje mi pudełko. Bez słowa chowam je do kieszeni i przy tytułowym utworze dojadam kanapkę z serem i mielonką udającą szynkę. Dziewczyna stoi obok i rozsmarowuje pastę jajeczną po chlebie, co chwila dyskretnie na mnie spogląda, ale ja udaję, że w ogóle na nią nie patrzę. Przenoszę wzrok na drogę, która między drzewami prowadzi do jeziora. Po kilkudziesięciu metrach gwałtownie zakręca więc nie dostrzegam ani pomostu ani wody, ale widzę, że od tamtej strony idą ludzie z mokrymi włosami i ręcznikami przewieszonymi na ramionach.  to na pewno droga do jeziora.

Koszulka Metallica, tanie wino w krzakach i latające bełty

W teraz już mniejszej kolejce po jedzenie, dostrzegam kumpla. Ma słuchawki w uszach i białą koszulkę Metallica „And Justice For All”. Kilka dni później pożyczę ją od niego i założę na dyskotekę, która odbędzie się w pobliskim domu rolnika. Ten T-shirt będzie na mnie za duży i spięty harcerskim paskiem ze swoimi półdługimi włosami będę w nim wyglądał jak młodociany transwestyta. Z blondynką, która stoi obok mnie będę tańczył wolnego przy Iron Maiden „Fear of The Dark”, a później gdy utwór przyśpieszy rozkręcimy z kumplami pogo i przewrócimy stolik z butelkami. Za „dyskoteką” będziemy pili wino w krzakach, a gdy prawie zacznę się z blondynką całować to jej się zrobi niedobrze i zwymiotuje mi pod nogi. Ledwo uskoczę ratując swoje wojskowe buty. 
Wracając po ciemku do obozu będę niósł pijanego kolegę na plecach, a gdy na skaju lasu przejmie go ode mnie drugi kumpel to po kilku krokach tamten zwymiotuje mu na plecy. Będę śmiał się z tego pół roku. 

Godzina do ogniska

Przy „High Speed Dirt” próbuję pasty jajecznej, która smakuje lepiej niż wygląda. Przy kapitalnym „Psychotron” myję menażkę w dużej blaszanej misce, wypełnionej letnią wodą z domieszką płynu do zmywania naczyń. Wciąż czuję zapach tej blaszanej menażki zanurzonej w wodzie z Ludwikiem. Cieszę się, że nie brałem masła. Pasta jajeczna łatwo odkleja się od blachy i łyżko-widelca. Obok miski jest hydrant – leci z niego lodowata woda. Opłukuje w niej menażkę, strumień pod dużym ciśnieniem odbija się od blachy i pryska na stojące obok dziewczyny. Słyszę jak piszczą bo „Captive Honour” zaczyna się balladowo, spokojnie, pięknie. Life? What do you mean life? I ain’t got a life
Wylewam z menażki resztki wody i kieruję się w stronę obozu. W przerwie pomiędzy utworami słyszę jak ktoś krzyczy moje imię. To kumpel w koszulce Metallica stoi w towarzystwie kilku chłopaków, których jeszcze nie znam. Macha ręką, żebym do nich podszedł. Chciałbym, ale nie mogę bo zaczyna się „Ashes in Your Mouth”. Podnoszę więc dłoń do góry, macham im i idę pod górkę w stronę swojego namiotu. Słońce powoli przesuwa się ku zachodowi – już nie oślepia – czerwone promienie majaczą pomiędzy drzewami. Wciąż jest bezwietrznie i nieruchomo. Patrzę na zegarek – została godzina do zbiórki przed ogniskiem. Spokojnie zdążę dojść do namiotu, rozciągnąć na na kanadyjce i gapiąc się na pusty plac apelowy ponownie przesłuchać „Countdown to Extinction”. Przyśpieszam kroku.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj