Pamiętam, że pierwsze płyty NAUMACHIA trafiły do mnie za pośrednictwem magazynu Thrashem All, do którego swego czasu doklejono wydawnictwa ze stajni Mariusza Kmiołka. Muzyka zawarta na tych albumach nie utkwiła mi w pamięci, co może świadczyć albo o tym, że nie były to dzieła wybitne, albo o tym, że w ogóle ich nie przesłuchałem i wciąż leżą gdzieś w czeluści moich półek, przykryte grubą warstwą kurzu
Tak się jednak złożyło, że wpadła mi w ręce ostatnia, czwarta już płyta NAUMACHIA. Zdziwiłem się, że wciąż istnieją bo osobiście nie znam nikogo, kto by tego zespołu słuchał, czy w ogóle o nim wspominał.
Pierwsze co rzuca się w uszy po odpaleniu tego krążka jest brzmienie – dziwne, lekko przytłumione, mechaniczne, syntetyczne, pełne elektronicznych pogłosów i zgrzytów. Gdy rozpędza się otwierający płytę „Aging Sun” ściany gitarowych dźwięków mieszają się jakimś kosmicznym dyskotekowym bitem. Jakby tej muzyki nie grano za pomocą instrumentów, ale generowano ją za pośrednictwem zaprogramowanych maszyn, którymi zawładnął jakiś wirus i przestawił pokrętło programatora pomiędzy: muzyka metalowa, a muzyka elektroniczna.
Naumachia niby stylistycznie balansuje pomiędzy death a black metalem, który idzie ręka w rękę z elektroniką, raz mającą nadawać nieco ekstremalności, a innym razem melodyki i hipnotyzującej przebojowości. Nie przypadkowo jednak użyłem słowa „niby” i „mającą nadawać” zamiast „nadającą”, bo jak dla mnie ta muzyka ma tyle wspólnego z ekstremą, co sceny łóżkowe z pamiętnego serialu „Dynastia” z twardą pornografią.
Problemem nie jest samo połączenie death czy black metalu z elektroniką. Sporo zespołów już udowodniło, że przenikanie się różnych muzycznych światów potrafi zrodzić muzykę interesującą i zaowocować płytami nietuzinkowymi. W NAUMACHI nie ma ani death metalowej ekstremy, ani black metalowych emocji. Ta muzyka przypomina kolorową wielkanocną wydmuszkę, która może kiedyś była jajkiem, ale dziś jest pusta, lekka.
Rozumiem, że w zamierzeniu miała zabrzmieć świeżo i nowocześnie. Może by tak rzeczywiście gdyby ta płyta wyszła dwadzieścia lat temu. Dziś jej elektroniczna powłoka sprawia wrażenie nieco zmurszałej. Jest jak karoseria starego samochodu, który przed laty wyglądał futurystycznie i nowocześnie a dziś jawi się po prostu pokracznie.
Poza tym słuchając tego krążka mimo mnogości towarzyszących mu elementów mam wrażenie obcowania z muzyką niezwykle jednowymiarową i płaską. Gdyby rozrysować jakąś asymptotę emocji i doznań, które towarzyszą muzyce, w skali od -100 do +100 to mam wrażenie, że „Machine Of Creation” wciąż balansowałaby w pobliżu zera.
Ta płyta jest całkowicie pozbawiona emocji, nawet wokale są tak suche i bezbarwne, że bardziej przypominają jakiś komputerowy syntezator głosu niż pełen wściekłości czy gniewu krzyk człowieka. Najbardziej bolesnym momentem tego krążka jest utwór „Lost” – coś na wzór ballady z czystymi partiami wokalnymi z wyjątkowo denerwującą manierą, powodującą ból zębów i nudności.
Nie mam pojęcia kto słucha takiej muzyki. Nie mam też pomysłu co dostrzegają w niej fani NAUMACHI. Czy ten zespół ma jakiś wyznawców? Sądzę, że tak – skoro wciąż wydają płyty. Ja z pewnością w tej chwili do nich nie dołączę – odczekam kolejne cztery płyty i może znów sprawdzę…