OHYDA – Ohyda spustoszenia

0

„Ohyda spustoszenia” to debiutancki materiał zespołu OHYDA składający hołd surowemu black metalowi, jaki przed laty wprowadził na salony swą drugą płytą DARKTHRONE. Z podobieństwami do Norwegów bym jednak nie przesadzał, bo OHYDA nie jest tak dosadna i arogancka, a w ich muzyce wyraźnie pobrzmiewa smutek, rezygnacja i nostalgia.

Polskojęzyczne teksty są nieco poetyckie, ale jednocześnie proste i oszczędne – na mój gust czasami trącą naiwnością, co jest zdecydowanie lepsze niż zadęcie i pretensjonalność. Tyle, że akurat warstwa liryczna nie ma tu większego znaczenia, bo równie dobrze wokalista mógłby śpiewać po mandaryńsku, a i tak zrozumielibyśmy tyle samo. Albo nie, pozostańmy na tym, że ja jestem zbyt głuchy, by cokolwiek z nich wyłowić. Może kilkakrotny odsłuch z książeczką w łapie pozwoliłby mi coś zmienić. Tyle, że nie bardzo mam na to siłę, bo o ile w „Ohydzie spustoszenia” wszystko się zgadza i estetyczna materia tego krążka należy do moich ulubionych, to niestety nie potrafię się tym materiałem zachwycić.

Owszem, wychwyciłem kilka naprawdę fajnych riffów (choćby w drugim na płycie „Gdy przemawiają duchy”, po „ugh!”), ale jako całość, ten materiał specjalnie do mnie nie przemawia. I to nie przez programową wtórność, ale przede wszystkim poruszanie się w samym środku obranej estetyki, bez próby dochodzenia do skrajności. Jest brudno, ale nie specjalnie brudno, jest smutno, ale tak tylko trochę smutno, bywa agresywnie, ale tak trochę. Tu nie ma mowy o żadnych skrajnościach.

Mam wrażenie, że wczoraj z większą ekspresją wykrzyknąłem „kurwa!” gdy nacisnąłem na klakson, chwilę po tym jak uniknąłem zderzenia z gościem wyprzedzającym mnie na jednopasmowej ulicy. Gdyby wpleść moją wczorajszą „kurwę” w „Ohydę spustoszenia”, z przedłużającym się, dźwięcznym, twardym i przeciągłym „rrr!” to mogłaby być najbardziej poruszająca chwila na tym krążku. Bo czuć było w niej agresję, zniecierpliwienie, pogardę i gniew. Moja „kurrrwa” była jak splunięcie w twarz, jak smagnięcie batem, który rozrywa skórę na plecach niefrasobliwego kierowcy. Gdybym przełożył ją na język OHYDY to nie byłaby „kurrrwa!” , a raczej takie „kur..” wypowiedziane cichło pod nosem z połknięciem ostatniej sylaby.

W muzyce OHYDY brakuje mi lęku, opętania, próby forsowania (nie, nie przekraczania) granic. Ta muzyka porusza się bezpiecznych rejonach niebezpiecznej materii, jest jak spacer nocą, ale nie w dzikim lesie, lecz w miejskim parku, który ogrodzono wysokim murem i naszpikowano monitoringiem.

To oczywiście czyste subiektywizmy podyktowane okolicznościami i kontekstem. Bez trudu wyobrażam sobie, że „Ohyda spustoszenia” trafia do mnie pod koniec lat 90. gdy jestem skrajnie zdegustowany kierunkiem rozwoju black metalowej sceny i wchodzi mi mi jak nóż w serce. A dziś, po dwóch dekadach piszę o tym materiale panegiryki przekonując, że to jeden z najlepszych black metalowych krążków jakie w tamtych latach zrodziła polska scena. Serio! Mogłby tak być.

Tyle, że mamy rok 2022, kilkanaście dobrych i bardzo dobrych krążków trafia do mnie każdego tygodnia. I na tym tle „Ohyda spustoszenia” nie połyskuje jak diament. Jest materiałem solidnym, poprawnym z kilkoma fajnymi akcentami, ale nic ponadto. I całkiem możliwe, że właśnie o to, samym twórcom chodziło. Bo przecież nie zawsze trzeba podpalać świat, czasami trzeba po prostu dbać, by ognień nie zgasł. A dzięki płytom takim jak „Ohyda spustoszenia” wciąż nie gaśnie.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj