Sodom – Get What You Deserve

0

Wulgarna, hałaśliwa, bezkompromisowa. „Get What You Deserve” szósta płyta Sodom z 1994 roku, która zupełnie niesłusznie trafiła w miejsce, któremu bliżej do śmietnika historii niż panteonu albumów klasycznych.

Połowa lat 90. to czas niezbyt łaskawy dla thrashu, wypieranego przez death metal, grunge, hardcore. Część zespołów thrash metalowych starało się unowocześnić brzmienie by wciąż być na czasie, niektóre zaczęły od przynależności gatunkowej odchodzić, inne zawiesiły gitary na kołku postanawiając przeczekać lata dekoniunktury.
Stylistyczne zmiany nie ominęły także Sodom, tyle że w odróżnieniu od zespołów takich jak Megadeth, Metallica czy Kreator w ich przypadku nie było mowy o żadnym kompromisie. Ich okres „Sturm und Drang” skończył się po pierwszych dwóch krążkach – bestialskiej, odrażającej, topornej i przesyconej złem do szpiku kości „Obsessed by Cruelty” oraz zimnej, apokaliptycznej i przerażającej „Persecution Mania”.

I to do dziś są dla mnie najważniejsze płyty Sodom. Przyznać jednak muszę, że to właśnie dopiero po nich styl zespołu w pełni się wykrystalizował, przynosząc klasyki takie jak „Agent Orange” i „Better Off Dead”. I gdybym miał wspiąć się na sam szczyt obiektywizmu, to być może właśnie te dwa krążki uznałbym za największe osiągnięcia w ich dyskografii. A nawet jeśli nie, to chyba trudno zaprzeczyć, że były największymi osiągnięciami komercyjnymi.

Świat thrash metalu się zmieniał i Sodom doskonale to wyczuwał postanawiając dotrzymać mu kroku na płycie „Tapping the Vein”, proponując muzykę cięższą, gęstszą i brutalniejszą niż kiedykolwiek wcześniej i kiedykolwiek później.
– Sodom gra death metal – uznałem po pierwszej konfrontacji z tym krążkiem (byłem jeszcze w podstawówce) i przez kilka lat miałem z nim problem, uznając że zespół stracił dawną przebojowość i to co go wyróżniało w zalewie innych kapel. Z czasem oczywiście się nawróciłem i dziś uważam, że to płyta wyjątkowa – nie tylko w ich dyskografii, ale na tle całych lat 90.

Kolejna płyta przypadła na rok 1994. Niby tylko trzy lata po „Tapping the Vein” ale świat metalu zmienił się niewyobrażalnie.

Death metal zaczynał przypominać malowidła na ścianach wykonywane przez pierwotnych ludzi, thrash metal był jak kość dinozaura, a heavy metal to jakiś obłok gazowy, z którego dopiero miały powstać planety. Byłem w drugiej klasie liceum i w życiu bym nie przypuszczał, że kiedyś te wszystkie podgatunki metalu powrócą i będą bez przeszkód koegzystować. Owszem, sam wciąż słuchałem dużo death metalu, zaczynałem odkrywać black metal i kopać w undergroundzie. Klimat był jednak taki, że wśród moich rówieśników królował grunge, mieszkanki metalu z hardcorem czy hip-hopem (Biohazard, Rage Against The Machine, Dog Eat Dog, Life Of Agony, Type o Negative, Clawfinger, Beastie Boys (płyta „Ill Communication” z 1994 roku robiła furorę na imprezach).

I w tych czasach właśnie ukazuje się płyta „Get What You Deserve”, którą od razu kupuję podczas szkolnej wycieczki. Kupuję i doznaję absolutnego szoku, bo Niemcy nie starają się jechać na trendach, ani przymilać słuchaczowi. Nagrywają pozornie odpychający i niespójny album, który do mojego muzycznego świata wchodzi jak żul do kościoła krzycząc na całe gardło:
– Stawiam wszystkim!
A później przechodząc koło konfesjonału, w którym siedzi ksiądz rzuca pod nosem:
– Jak ty się wysrasz to też możesz przyjść.

„Get What You Deserve” pokazała mi zupełnie inne oblicze ekstremy, brzydotę i punkową arogancję połączoną i z ciężarem porywających thrashowych riffów i wręcz nieprzyzwoitą przebojowością. I te wokale! Zdarte, dławiące, wulgarne, dobitne, radykalne. Nie wiem czy nie najlepsze w całej karierze Angelrippera. Z każdego słowa bije taka charyzma, bezwzględność i napastliwość, że słuchając tej płyty po latach wciąż czuję gęsią skórkę i włosy stają mi na sztorc. Repertuar tej płyty to właściwie same przeboje – to co po pierwszym przesłuchaniu wziąłem za niespójność, okazało się niesamowitą różnorodnością, większą niż na jakiejkolwiek innej płycie Sodom. Płycie, która przełamuje ramy gatunku, bo nazwanie jej thrashową zdecydowanie nie wyczerpuje istoty tego krążka. Płycie dostarczającej muzyki na takim poziomie, że spokojnie mogłaby uchodzić za wydawnictwo typu „the best of”. Napięcie nie spada nawet sekundę.

„Get what you deserve” powala obłędnym riffem i przepięknymi partiami wokalnymi – czysta metalowo-punkowa zagłada z pięknym zwolnieniem pod koniec drugiej minuty,  wspaniałą gitarą solową i obezwładniającym riffem. Tu nie ma żadnego schematu, żadnej sztampy. Sodom powrócił z płytą tak świeżą i oryginalną, że w chwili jej premiery zaparło mi dech w piersiach.

A później wchodzi „Jabba the Hut” – jeden z tych kawałków, przy których mógłbym umrzeć pod sceną. Totalny, powalający, doskonały – takiego poziomu adrenaliny wcześniej dostarczał mi tylko Napalm Death i Slayer. Partie wokalne przepiękne i znów nieco inne. Oryginalne, fascynujące.

Nie ma czasu na złapanie oddechu, bo zaczyna się ordynarny „Jesus Screamer”, bezlitosny „Delight in Slaying” i niezwykle przebojowy, taneczny wręcz „Die stumme Ursel”. Sodom po niemiecku brzmi wspaniale! Chyba właśnie w chwili gdy poznałem ten utwór zacząłem żałować, że nie wpadli na pomysł, by równolegle rejestrować swoje albumy w rodzimym języku.

Kiedy „Die stumme Ursel” wrzuca słuchacza na weselny parkiet na sam koniec imprezy, gdy podano już wszystkie gorące dania, goście się porzygali, a orkiestra z instrumentami biega po stole, zrzucając reszki jedzenia i pytając kto jeszcze nie miał panny młodej? –  „Freaks of Nature” przenosi nas do świata, który bliski jest postapokaliptycznym dźwiękowym obrazom kreowanym na „Persecution Mania”.

Stąpamy po zimnym popiele, a niebo ma kolor dogasającego węgla, powietrze jest gęste i trujące, a chmary czarnych ptaków krążą nad nami czekając na kres wędrówki. Z kolei „Eat me” jest utworem niezwykle bezpośrednim, prostym, wyrazistym. Przyjmujemy go jak cios kolanem w twarz, po tym jak daliśmy chwycić się za włosy. Plujemy jednak przeciwnikowi krwią w oczy i uśmiechamy się lubieżnie.

„Unbury the hatchet” znów porywa punkowym chamstwem, a „Into Perdition” wciąga jak trąba powietrzna. „Sodomized” to właściwie czysty black metal – złowieszczy, mroczny i ponury. Ten mrok swoją niezwykłą przebojowością rozświetla „Fellows in misery”, ale nie do końca, bo przecież w tym echu wypowiadanej frazy tytułowej znów czai się zło.

Instrumentalny „Tribute to Moby Dick” uspokaja, brzmiąc jak soundtrack do horroru, buduje dramaturgię nieśpiesznie, kroczącym rytmem przechodzącym w thrash metalowy riff. A później naturalnie zmienia się w „Silence Is Consent”, który ma w sobie coś wyniosłego i wręcz monumentalnego.

Przy „Erwachet” powracamy do tańca pod sceną, podczas którego próbujemy odcisnąć protektor obuwia na twarzach „współtancerzy”. No i autorski repertuar kończy „Gomorrah” – znów apokalipsa, wstręt i pogarda, masowe ludobójstwo, burzenie miast i grzebanie śladów upadłej cywilizacji. Przepiękny i absolutnie szalony utwór. Płytę zamyka brawurowo zagrany cover Venom, który kocham chyba jeszcze bardziej niż oryginał.

Warto na koniec w kontekście „Get What You Deserve” wspomnieć o absolutnie rewelacyjnym brzmieniu, idealnym zbalansowaniu muzyki z wokalami i przepysznej warstwie rytmicznej. Atomic Steif oklepuje perkusje spektakularnie, a każdy wymierzony raz przynosi mi rozkosz większy niż tajski masaż na cztery ręce.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj