TRAUMA – Ominous Black. Spowiedź z grzechu zaniechania

0

Dobrobyt deprawuje i wynaturza. Gdybym bym Bogiem i chciał zniszczyć i upokorzyć ludzi to spełniłbym ich wszystkie marzenia – człowiek syty, spełniony, z możliwością zrealizowania każdej zachcianki bez wątpienia wspiąłby się na wyżyny tragicznego upodlenia

Słuchając ostatniej płyty TRAUMY „Ominous Black” zastanawiam się czy przypadkiem scena metalowa nie jest blisko tego deprawującego i wynaturzającego dobrobytu. Album ukazał się w marcu i zakupiłem go mniej więcej w okolicach jego premiery. Bez specjalnej ekscytacji i wielkich nadziei – owszem szanuję i poważam poprzednie wydawnictwa tego zespołu, ale nigdy nie należałem do ich największych fanów. TRAUMA to dla mnie takie naprawdę solidne rzemiosło, klasowy death metal, którego pewnie słuchałbym częściej gdyby nie wielość zespołów, które przemawiają do mnie bardziej. Ok, mam sentyment to „Comedy Is Over”, która na kasecie wydanej przez Vox Motis Records wpadła mi w ręce w 1996 roku (choć przypadkiem, bo zanurzony w black metalu w tamtym czasie pewnie wolałbym kupić kolejną kasetę z black metalową sztuką firmowaną przez Mystic Production). Drugą płytę Traumy zapamiętałem jako przyzwoitą, trzecią jako jedną z najlepszych dołączonych do Thrashem All (trochę paraolimpiada, ale jednak na podium). Późniejsze płyty dziś trochę mi się zlewają w jedno – pozostało wrażenie wysokiego poziomu wykonawczego, bardzo dobrego warsztatu, ale niewiele więcej. Oczywiście nie mam zamiaru tych płyt deprecjonować – bo całkiem możliwe, że dość chłodny odbiór wynika w większym stopniu z mojego zaniedbania niż ich natury.

Tegoroczna płyta TRAUMY „Ominous Black” przeleżała koło mojego odtwarzacza od marca aż do dziś. Czekała, a ja się nie śpieszyłem, bo to przecież Trauma – będzie dobrze, poprawnie, przyzwoicie. Nie zauważyłem specjalnego poruszenia po premierze tego albumu – owszem odnotowano ją, ale nie natknąłem się ani na peany ani na artyleryjski ostrzał krytyki. Dziś obudziłem się, zaparzyłem kawę i zupełnie spontanicznie włączyłem „Ominous Black”. Niech sobie gra w tle, a ja w tym czasie wypiję, poodpowiadam na e-maile, a może nawet wykonam kilka telefonów. Nic z tego. „Ominous Black” leci właśnie po raz kolejny, a ja zaparzyłem sobie drugą kawę, bo pierwsza mi ostygła. Słucham tego absolutnie powalającego krążka i nie mogę uwierzyć jak zdeprawowana i wynaturzona jest dzisiejsza scena, skoro taki album może przejść bez większego echa.

„Ominous Black” to death metal kompletny – brutalny, porywający, wspaniały technicznie, zagrany z niesamowitym feelingiem i wyobraźnią, w niektórych momentach aranżacyjnie wręcz olśniewający. Ta płyta właściwie wciąga nosem zdecydowaną większość death metalu, który słyszałem w kończącym się roku. Ekscytowałem się różnymi wynalazkami z mniej lub bardziej podziemnych wytwórni, przetrząsałem zimne strumienie stojąc okrakiem z sitkiem w rękach w nadziei na znalezienie złotego kruszcu, kopałem w twardych skałach, a bywało nawet że szlifowałem kawałki granitu wmawiając sobie, że to szlachetny metal. Tymczasem od marca, zaledwie metr od mojego odtwarzacza leżała sztabka złota najwyższej próby, którą owładnięty gorączką poszukiwacza mijałem każdego dnia chwytając kilof i wychodząc na kolejne kilkanaście dni do kopalni.

I tak sobie myślę, gdy kolejne raz słucham „Ominous Black”, że brak spektakularnego sukcesu tej płyty podyktowany jest tym, że Trauma jest dziś po prostu niemodna. Wielu osobom kojarzy się z tata-death metalem, generycznymi płytami firmowanymi przez Empire Records, masówką nagrywaną w Hertz Studio z okładkami Jacka Wiśniewskiego. To wszystko niestety jest wdzięczne jak kawa z Żabki. Nawet jakby była najwyższej jakości to podana w papierowym kubku koneserom tego napitku będzie smakować podle, a ta ze Starbucks’a choćby zwykła Inka – będzie „ach! ech! cóż za szlachetny smak! unosi się nad nią zapach trawestowanej chimery pod kątem kognitywnym”.

I nie chodzi tu nawet o to, żeby poważni muzycy z Traumy zaczęli przebierać się za tybetańskich mnichów, palić kadzidła, a na scenę wyprowadzać stad lam, które by stepowały w przerwach między utworami (choć jestem pewien, że to by pomogło). Chyba po prostu Traumie brakuje odświeżenia formuły, wizerunkowego powiewu świeżości, który skieruje reflektory na ich naprawdę świetną muzykę. Bo ta, sama w sobie – nie mam wątpliwości, że jest najwyższych lotów. Nowy Azarath? Ładne skórzane spodnie, dobra produkcja, świetny warsztat muzyczny, ale sorry, dla mnie to dwie klasy niżej od „Ominous Black”. Tu w jednym utworze jest więcej pomysłów niż na ostatnich trzech płytach Azarath.

Z drugiej strony sobie myślę, że może TRAUMA jest dokładnie w tym miejscu gdzie chce być. Może wcale nie zależy im na tym by stać się zespołem modnym, sprzedawać 48 wzorów koszulek i wydania limitowane płyt w sosnowych skrzynkach z maścią Tygrysek i wełnianymi skarpetami ze świątecznym motywem. Może w tym wszystkim chodzi tylko o to artystyczne spełnienia, dobrą zabawę i satysfakcję z nagrywania muzyki, którą się kocha i której samemu chciałoby się słuchać. Jeśli tak, to śpieszę powiedzieć, że spełnili swoje założenia w 120 procentach. „Ominous Black” to dla mnie największe pozytywne zaskoczenie 2020 roku. Gdyby Cliff Burton mógł dziś usłyszeć tę płytę to z pewnością żałowałby, że kiedyś odszedł do Metalliki 😉

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj