Droga ewolucji jaką przeszedł ULVER w swej muzycznej podróży jest z pewnością dłuższa i bardziej kręta niż droga człowieka od małpy. Słucham właśnie kosmicznych podróży zawartych na tegorocznym albumie o dźwięcznym i łatwo wpadającym w ucho tytule „ Atgclvlsscap” i z uśmiechem wspominam czasy, w których album „Themes from William Blake’s The Marriage of Heaven and Hell” wydawał mi się odważnym przełamywaniem granic muzyki metalowej
ULVER z metalem od lat nie ma już nic wspólnego, ale mam wrażenie, że wciąż spośród metalowej gawiedzi rekrutuje znakomitą część słuchaczy. Potwierdziła to zresztą publiczność, z którą zetknąłem się kilka lat temu na ich koncercie w Warszawie. Jak się łatwo domyślić tytuł płyty pochodzi od pierwszych liter nazw zodiaku. Na krążku zapewne nie przypadkowo znalazło się dwanaście utworów. Płyta jest kolosem, który zabiera nas w muzyczną podróż na blisko godzinę i dwadzieścia minut. Oprócz materiału premierowego mamy tu kilka znanych już utworów, ale na tyle zmienionych, przearanżowanych i odświeżonych, że nie burzą spójności i charakteru albumu.
Echa przeszłości
„Glammer Hammer” to bliski kuzyn „Glamour box (ostinati)” z poprzedniej płyty – ta wersja jest mocniejsza, cięższa, wyrazista, z plemiennymi partiami perkusji. Przekonuje mnie bardziej niż pierwowzór.
„Moody stix” to w istocie „Doom Sticks” z MCD „A Quick Fix Of Melancholy” z 2003 roku. Tu również zmieniono aranżację i przeniesiono punkty ciężkości i akcenty, w efekcie czego powstał świeży utwór o nieco lżejszej, bardziej przestrzennej strukturze i mniej totalitarnym wydźwięku.
„Nowhere (sweet sixteen)” to próba wskrzeszenia „Nowhere/catastrophe” kończącego pierwszy naprawdę eksperymentalny album ULVER „Perdion City”. I w tym przypadku nowa wersja broni się znakomicie, jest mniej żarliwa, mniej gwałtowna, za to bardziej melancholijna, o nieco stonowanym, intymnym i kameralnym charakterze.
I to tyle jeśli chodzi o piosenki, które wszyscy lubią bo je dobrze znają – choć w tym przypadku można by zaryzykować tezę, że to piosenki, które nie wszyscy polubią właśnie dlatego, że je znają, A raczej znali je przed reinkarnacją i zmianą ich wcielenia.
Ostatnie płyty ULVER nie emocjonowały mnie zbyt mocno, choć nie jestem do końca pewien czy to wynika z ich winy czy mojej. Po „Messe I.X-VI.X” prześlizgnąłem się jak glut po policzku rozpędzonego motocyklisty, a „Wars of the Roses” w chwili premiery wydała mi się bodaj najsłabszą pozycją w ich dyskografii. O „Childhood’s End” nie wspomnę, bo akurat te covery wyszły im bardzo zgrabnie i pławiąc się w ich psychodelioczno-kwaśniej atmosferze przez moment zacząłem żałować, że zlikwidowano sklepy z dopalaczami.
Tańczące emocje
„ATGCLVLSSCAP” jest pierwszym albumem ULVER od czasów „Shadows of The Sun”, który mnie uwiódł od pierwszego przesłuchania. I o ile tamta płyta miała kolor zwiędłych liści, które odsłonił rozpuszczający się śnieg, tak ta – tętni wszystkimi kolorami jesieni, od szlachetnych mahonii, poprzez złocistą żółć, aż ku szkarłatnej czerwieni. Wówczas te liście gniły przybite do ziemi, teraz odlatują w kierunku przestworzy. Mienią się w słońcu i skrzą różnymi odcieniami, a niebo w tle co chwila zmienia kolor, od niewinnego błękitu po srogi granat, zwiastujący ochłodzenie i pierwsze przymrozki.
Nie brakuje w tej muzyce zróżnicowanych emocji, jest miejsce na gęsty mrok i głęboki smutek, jest przestrzeń na radosną improwizację, żonglowanie dźwiękiem i kosmiczne podróże kpiące z praw grawitacji. Choćby taki „Cromagnosis” – płynie, porywa, zadziwia swą lekkością i zwiewnością. Jednocześnie ma w sobie coś mantrycznego, rytualnego i hipnotyzującego. Jest jak delikatny biały welon, który porwany z głowy panny młodej zaczyna tańczyć wśród grobów na cmentarzu. Nie sposób go okiełznać i określić trajektorii jego lotu, wydaje się w swoim szalonym tańcu lekki i wolny, ale jednocześnie wysokie mury cmentarza go ograniczają, a rząd identycznych grobów, z równymi kamiennymi krzyżami wzbudza niepokojące poczucie powtarzalności. Wspaniały utwór – przy pierwszej konfrontacji, jeden z najlepszych na tej płycie.
Albo „Desert/Dawn”, który tak wspaniale stymuluje napięcie, od wyciszenia i odgłosów budzącego się lasu w chwili gdy słońce skrywa się jeszcze za horyzontem, aż po monumentalną pełnię gdy księżyc bije blaskiem tak mocnym, że potrzeba obu dłoni by zakryć przed nim oczy.
Albo ten rzewny smutek „D-day Drone”, który targa nami jak zimne fale morskie niedopałkiem papierosa, wyrzuconego z przepływającego statku.
Mamy na tej płycie masę mrocznych i tajemniczych dźwięków, lekkie odjazdy w rejony pozaziemskie, niosące ze sobą dalekie echa Coil, dźwiękowe plamy nurzające nas w ambientowej przestrzeni, elektroniczne pogłosy wciągające jak wir zimnej rzeki. Nie jest to płyta łatwa i oczywista, ale już po pierwszym przesłuchaniu zdradza spory potencjał i pozostawia z obietnicą wspaniałej muzycznej przygody.