Umarł Ojciec polskich metali

0

O chorobie Romana Kostrzewskiego cała Metalowa Polska wiedziała już od wielu miesięcy. Wiedzieliśmy, że sprawa jest poważna, ale zaciskaliśmy kciuki i nie dopuszczaliśmy najgorszych myśli.

Miałem spotkać się z Romanem w sierpniu, żeby przeprowadzić wywiad na potrzeby filmu o polskiej scenie metalowej. Niestety nie udało się, bo dla niego priorytetem było zakończenie solowej płyty. Obiecał poświęcić nam cały dzień, ale na spokojnie – gdy „Luft” trafi już w ręce fanów.

W lipcu Kat miał grać na letniej scenie warszawskiej Progresji. Termin koncertu zbiegł się z dniem, w którym wracałem z urlopu. Nie mając pewności czy zdążę, nie kupowałem biletu wcześniej. Po drodze dowiedziałem się, że zostały wyprzedane i gdyby nie pomoc chłopaków z Gruzji, którzy rzutem na taśmę dopisali mnie do listy gości, nie miałbym okazji by pożegnać się z Romkiem.

Tego koncertu się trochę bałem. Wiem jak choroba niszczy, jak smutne są pożegnania z gwiazdami, które gasną – nie w przenośni, nie artystycznie, ale w zderzeniu z kruchą i ułomną fizycznością.

Nie poszedłem na ostatni koncert Motorhead, gdy grali w Warszawie. Chciałem zapamiętać Lemmy’ego w najlepszej formie. Nie miałem ochoty stać pod sceną i patrzeć jak miota się z własną słabością, jak tonie i co chwilę zachłystuje się wodą. Gdybym mógł mu podać rękę to na pewno bym tam był. W pierwszym rzędzie z wyciągniętą dłonią.

Z Romkiem to zupełnie inna historia. Zniszczony, wątły, wychudzony, na scenie wygrywał z chorobą. Śpiewał jak młody bóg, tańczył jak nawiedzony szaman, to on wyciągał ręce do publiczności, a ona jadła mu z tych rąk. Gdy schodził ze sceny miałem łzy w oczach i choć nie chciałem tego mówić głośno czułem, że mogę go widzieć po raz ostatni. Później był jeszcze pożegnalny koncert we Wrocławiu, Grupa 13 nagrała z niego materiał do filmu, ale działo się zbyt dużo, by tego dnia rozmawiać.

Gdy Roman trafił do szpitala zaczęło do mnie docierać, że jeśli ten dokument o polskim metalu w ogóle powstanie, to już bez największej osobistości polskiej sceny metalowej. Nie mówiłem tego głośno, nie wypowiadałem tego nawet w myślach, bo dopóki człowiek żyje zawsze jest nadzieja i właśnie nią karmiłem się przez ostatnie miesiące. Kupiłem w preorderze solową płytę, nad którą Roman do końca pracował, słuchałem dwóch utworów przysłanych w formie mp3 i odganiając najgorsze myśli czekałem na premierę krążka, a później telefon od Romana z informacją: „Wyszedłem ze szpitala, czuję się lepiej, przyjeżdżajcie, nagrywamy…”

Niestety happy endu nie ma. Wczoraj Roman odszedł, a ja byłem tak samo zaskoczony i zdruzgotany jakby pełen zdrowia i najlepszej formy zginął nagle porażony piorunem. Bo na taką śmierć przygotować się nie można. Odchodziło już wielu ważnych muzyków i zawsze towarzyszył temu smutek. Jednak tego co wydarzyło się wczoraj nie ma można porównać z niczym innym. W sprawie śmierci Romana zadzwoniło do mnie kilkanaście osób, sam też wykonałem kilka telefonów, by pogadać z najbliższymi kumplami, by podzielić się smutkiem i wygadać się w tych trudnych chwilach. I wiecie co? Prawie wszyscy płakali. Nie tak, że komuś zakręciła się łezka w oku, ale po prostu łamał się głos, a z krtani wyrywał się szloch.

Ojciec polskiego metalu osierocił swe dzieci. Wraz nim zakończyła się pewna epoka. Dla nas Polaków, którzy kochają metal nie było nikogo ważniejszego. Odszedł prawdziwy artysta, tego najszlachetniejszego starego formatu – odważny, niepokorny, szalony, ironiczny i niezwykle inspirujący. Towarzysz i przyjaciel, który prowadził nas ze rękę przez cały okres dorastania i krzepił swoimi tekstami w ciężkich chwilach. Dla wielu ważniejszy niż Lemmy, Dio, Ozzy.

„Kiedy już odejdę
Nie chcę
Aby krzyż deptał po moim sercu
Nie chcę by ktoś po mnie płakał”

„Zawieszony sznur”  Bastard

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj