Absolutnie genialna jest nowa płyta VOIVOD. Wcale mnie to nie dziwi, bo gdybym miał wskazać najwybitniejszy zespół w dziejach muzyki metalowej, to kto wie, czy mój wybór nie padłby właśnie na Kanadyjczyków.
Ich płyty podzieliłbym na dwie kategorie. Kategoria pierwsza to te, które mnie zachwyciły, oszołomiły i z miejsca okrzyknąłem ich geniusz. Kategoria druga to takie, które okazały się dla mnie zbyt trudne, a ja dla nich zbyt mało cierpliwy. Musiałem do nich dorosnąć, a ich geniusz okrzyknąłem dopiero po latach.
Swoją trudną przygodę z VOIVOD zacząłem na początku lat 90.od płyty „Angel Rat”, którą na przegrywanej kasecie BASF pożyczył mi kolega. Byłem młodym gniewnym nastolatkiem, który próbował zapuścić długie włosy. Po pierwszej fali rozkochania się w metalu (AC/DC, Metallica, Megadeth, Motorhead, Iron Maiden) wchodziłem właśnie w drugą (Kreator, Sodom, Destruction, Venom). Nie byłem zupełnie przygotowany na „Angel Rat”. Przesłuchałem raz i oddałem koledze kasetę, uznając, że Voivod jest pozbawiony agresji, ma dziwny wokal, a gitary pitolą zamiast smagać porywające riffy. Nabrałem wówczas błędnego przekonania, że Voivod jest nie dla mnie.
Przewijał się ten zespół jednak na łamach muzycznych magazynów, jeśli nie bezpośrednio to w wywiadach z muzykami przyznającymi się do inspiracji muzyką Kanadyjczyków. Ich pierwszą płytę Voivod odważyłem się kupić dopiero ponad dekadę później. Była to „Voivod” w 2003 roku, której również nie zrozumiałem i utwierdziłem się w przekonaniu, że to przereklamowany zespół, chyba bardziej dla muzyków niż słuchaczy. Jedna z tych kapel, którą wszyscy szanują, ale nikt jej nie słucha. Taki ekstrakt muzycznych patentów podobny do czystego alkoholu – pojawia się w różnych stężeniach, towarzysząc rozmaitym smakom na płytach przeróżnych zespołów, ale żeby tak pić sam spirytus i jeszcze mieć z tego przyjemność? Mało kto potrafi.
Z czasem jednak przejrzałem na oczy i zacząłem w ten Voivod wchodzić coraz głębiej, poznawać przegapione płyty i uczyć się je doceniać.
Dziś uważam, że to absolutnie zjawiskowy zespół. Z jednej strony niezwykle ambitny, oryginalny, wizjonerki – z drugiej, z niesamowitym feelingiem i wręcz punkowym podejściem do grania. Gdy chłopaków poznałem w 2009 roku miałem wrażenie jakby zespół założyli pół roku wcześniej i właśnie wyruszyli na pierwszą trasę w swoim życiu. Było w nich tyle energii, naturalności i autentycznej radości z grania, iż trudno było uwierzyć, że to kapela z takim stażem i pomnikowymi wręcz dokonaniami dla gatunku. Zero gwiazdorstwa, zero pozy! Naprawdę poznałem w życiu kilku muzyków, którzy po nagraniu taśmy demo zadzierali nosa i jakby mogli to podawali by ręką na przywitanie do całowania w sygnet. Tymczasem przy gościach z Voivod czułem się jak z rówieśnikami na imprezie w czasach liceum.
Pamiętam, że przed którymś z ich koncertów zapytałem Chewy’ego czy po wykorzystaniu ścieżek gitarowych pozostawionych przez Piggy’ego będę nagrywać kolejne płyty. Popatrzył na mnie, wzruszył ramionami i odpowiedział, że nie ma pojęcia. Zrozumiałem wtedy, że oni są na trasie i w ogóle o tym nie myślą. Po prostu bawią się graniem, cieszą chwilą i nie snują żadnych dalekosiężnych planów. Samo wyjdzie. I wyszło.
„Infini” okazało się płytą doskonałą, zjawiskową, cudowną. Myślę, że wciąż niedocenioną – dla mnie osobiście jedną z ulubionych w całej dyskografii Voivod. A później były kolejne płyty i każda bezbłędna, każda inna, każda ocierająca się o geniusz, o to co w muzyce absolutnie najlepsze.
Nie inaczej było na koncertach – najbardziej zapadł mi w pamięci chyba ten z 2016 roku, gdy szalałem pod sceną w Hydrozagadce i czułem się jakby grali tylko dla mnie. Zresztą Chewy chyba też to dostrzegł, bo parę razy poczochrał mi włosy jak matka niesfornemu przedszkolakowi. Były też smutniejsze koncerty jak ten w death metalowym towarzystwie Carcass, Napalm Death, Obituary w Progresji gdzie wielu moich znajomych zupełnie Voivod nie zrozumiało i byli zdegustowani ich występem.
VOIVOD to wciąż niedoceniany zespół. Gdyby jakość muzyki była tożsama z popularnością to dziś graliby na stadionach dla kilkudziesięciotysięcznej publiki. Ich koncerty mogłaby rozgrzewać Metallica. I to absolutnie bez żadnej ironii. Zresztą, gdybym grał w Metallice to oczywiście zaprosiłbym Voivod na trasę i grał chętnie przed nimi. Bo nie ujmując oryginalności Metalliki – ona jednak wywodziła się z określonych inspiracji i tworzyła nową jakoś opartą o konkretne wzorce. Voivod byli jak przybysze z kosmosu, zespół z innego wymiaru, który otworzył dla muzyki metalowej zupełnie nowe światy.
I nie mam wątpliwości, że obok Black Sabbath, Slayer, Venom, Bathory i Celic Frost to właśnie Voivod jest najbardziej wpływowym zespołem w dziejach muzyki metalowej.
Słucham sobie już trzeci dzień „Synchro Anarchy” i choć dopiero swoją przygodę z tą płytą zaczynam to jestem przekonany, że to kolejne wielkie działo w ich dyskografii. Ponadczasowy, wieczny album, do którego będę wracał do końca swojego życia. Z pewnością płyta roku 2022. W kategorii VOIVOD! Oderwanej od całego metalowego świata.
PS. Dodam jeszcze, że zawsze jak na koncertach grają „Astronomy Domine” to płaczę. Najczęściej po swojemu z łzami do środka, ale ryczę jak bóbr.