„Rzeźpospolita” pisana w myślach przez dziesięciolecia

0

Rozmowa z Piotrem Dorosińskim, wielkim pasjonatem muzyki metalowej, twórcą Musick Magazine oraz autorem książki „Rzeźpospolita”

Pamiętasz jak się zaczęła Twoja przygoda z metalem? Pierwsze zetknięcie z tą muzyką, pierwsze płyty, pierwsze zespoły…

Kiedy dostałem pierwszy magnetofon marki Kasprzak, sprawiłem sobie kasety Pet Shop Boys i Europe. „The Final Countdown” tych drugich to był wtedy prawdziwy hit. Podobała mi się i muzyka, i image muzyków. Do zarżnięcia słuchałem tej kasety. Stąd była krótka droga do następnych odkryć. W tym poszukiwaniach niebagatelną rolę odegrali koledzy. To u nich po raz pierwszy zetknąłem się z płytami z heavy metalem. Koledzy mieli starszych braci, którzy zapuścili nie tylko pierwszy wąs, ale i włosy, do złudzenia przypominające późniejszą stylówkę Tomka Wałdocha. I słuchali WASP, Iron Maiden, Saxon, TSA, Metalliki.

Pierwszymi płytami heavymetalowymi, które usłyszałem w całości były „Live After Death” i „The Last Command”. Te płyty zrobiły na mnie takie wrażenie, że nie pozwalało mi to usnąć. Chciałem słuchać tych kaset na okrągło. Iron Maiden to jest zespół, który odpalił lont pod moją nastoletnią potrzebą nowego. „Live After Death” to moja pierwsza muzyczna miłość, a tej się przecież nie zapomina. Gdybym nie posłuchał wtedy u Pieti tej płyty, a na przykład Mötley Crüe (bo to też miał jego brat) to cholera wie, jakby to było z tym moim metalowaniem. Potem wszystko potoczyło się naturalnie.

Interesując się piłka nożną, czy generalnie sportem, kupowałem codziennie dzienniki sportowe, jakie ukazywały się za później komuny: „Tempo”, „Przegląd Sportowy” i „Sport”. Do tej lektury dołączyły magazyny „Non Stop” i „Na Przełaj”, w których o nieznanej mi bliżej muzyce można było przeczytać to i owo. To był czas, kiedy wiedzę o muzyce metalowej czerpałem z mainstreamowych mediów. Moje zainteresowania dzieli inni kumple z podstawówki, zaczęliśmy drążyć temat głębiej i głębiej. Wówczas wśród liczących circa półtora tysiąca mieszkańców moich rodzinnych Rytwianach było kilkunastu metalowców z dumą noszących katany z motywami z „Black Metal” czy „Pleasure To Kill”, a na długiej przerwie, na głównym korytarzu podstawówki potrafiliśmy włączyć na pełny full „Scum” Napalmów, bo akurat ktoś kupił to z leżaka na Karmelickiej w Krakowie. Inna sprawa, że niektóre ówczesne wełniane swetry wyglądały nie mniej makabrycznie od kościotrupów Kreatora, a na szkolnym korytarzu panował tumult nie mniejszy niż na wspomnianych nagraniach.

Na lekcjach spisywaliśmy z Irysem, kumplem z ławki, (pozdrawiam!) codzienne listy wzorem Metal Top 20 czy Metal Attack. Audycja redaktora Gaszyńskiego, wspomaganego przez Krisa Brankowskiego, nosząca nazwę „Muzyka młodych” była dla mnie jak Sezam pełny skarbów, które miałem teraz możliwość odkrywać. I wtedy to już poleciało: Slayer, Kreator, Protector, Bathory i tak dalej. Stąd już była krótka droga do undergroundu. A do tego dokopać pozwolił mi się nie tylko Brankowski puszczając Necrovore, lub Marcin Wawrzyńczak pisząc w „Na Przełaj” o Incubus czy Imperatorze, ale w dużej mierze muzycy lokalnej kapeli Manslaughter (zostawili po sobie tylko dwie kasety, ale obie warte zapamiętania. Polecam wydanie winylowe z Undeground Front Records). Od ich wokalisty Roberta vel Kreta pożyczyłem pierwsze fanziny i demówki. No to był dopiero strzał, nie umiałem się opanować.

Kasety Toxodeth czy Darkthrone brzmiały dla mnie jak najpiękniejsze (a przecież w rzeczywistości brzmiały z dupy) melodie, a lektura „Death Metal’ zine” czy „Suck My Dick” zastąpiły mi „Pana Samochodzika” i „Kajko i Kokosza”, a to były moje ukochane tytuły. Świat wydawał mi się wtedy piękny – tyle radości, którą dała mi ta muzyka w tamtym czasie trudno opisać. Jako uczeń 6 klasy byłem dumnym posiadaczem dłuższej grzywki, obcisłych spodni typu „gumki”, białych sofixów i coraz większej liczby kaset oraz świerszczyków branżowych. A miejscowy listonosz stał się moim dobrym, często spotykanym znajomym.

Jaki pierwszy polski metalowy zespół zrobił na Tobie największe wrażenie?

Kat. Nie dość, że jeszcze mocniej, bezpośredniej i bardziej zakazanie niż Iron Maiden, to w dodatku śpiewali tam o diable i seksie po polsku. „38 Minutes of Life” ma dla mnie nie tylko sentymentalną wartość, bo poza tym, że to pierwszy materiał od nich który usłyszałem, to idealny przykład na to, czym był heavy metal w czasach dawno minionych, kiedy podnosił coraz odważniej łeb w kraju nad Wisłą. Ważni byli też dla mnie Kreon, Turbo z trzeciej i czwartej płyty, Dragon, Magnus, ale nie tak bardzo, jak Kat.


Pamiętasz chwilę gdy oprócz słuchania muzyki zacząłeś o niej pisać? Co było impulsem? Potrafisz przywołać w pamięci swój pierwszy wywiad i pierwszą recenzję?

To działo się właściwie samo. Lubiłem czytać – od gazet, komiksów po książki. Przeglądając po raz trzysetny „Tankard Beer” (jeden z pierwszy zinów, który kupiłem) pomyślałem sobie: „co mi zależy. Też będę pisać”. Człowiek jak jest młody, to się nie zastanawia. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Z Wijasem, z którym się wtedy serdecznie kumplowałem, założyliśmy „Death Attack”. To był przełom lat 80./90. Ja pisałem, on robił design, czyli wycinał, wyklejał i malował. Sto procent ręczna robota. Wywiady i kilka recenzji przepisanych na maszynie do pisania z pracy mojej mamy plus wyklejanie całości zajęło nam sporo czasu. Pierwszy numer ukazał się w lutym 1991. Jak ważne to było dla nas niech świadczy fakt, że pamiętam moment, kiedy odbiliśmy pierwszy egzemplarz naszego świerszczyka. To były ferie, a w TVP pokazywali „Robina z Sherwood” z Michaelem Praedem. Pierwszy wywiad to rozmowa na żywo ze Szczurem z Manslaughter, spisywana (nie nagrywana) na kartkach z menu jednej z miejscowych knajp. Pytania niech świadczą o mojej dojrzałości i warsztacie. (śmiech)

Spodobało mi się bycie edytorem zina, jak to się wówczas mawiało, i planowałem kontynuację. Drugi numer miał być czymś zupełnie innym w stosunku do debiutanckiego wydania. Opracowałem wywiady m.in. z: Christ Agony, Lux Occulta, Pandemonium, Misanthrope, Afflicted, Furbowl. Chciałem złożyć całość na komputerze. I to była zła decyzja. Nie miałem komputera, więc zacząłem to robić u kumpla. Niestety, szło to jak po grudzie. A to przeszkadzała nam jego młodsza siostra, a to matka kazała kumplowi zbierać truskawki, a to woleliśmy wypić flaszkę niż stukać w klawiaturę. Czas leciał, robota nie szła do przodu. W międzyczasie matka kumpla wywaliła wszystkie materiały do pieca, bo uznała je za niepotrzebne jej synowi śmieci. I tak drugi numer „Death Attack” dosłownie poleciał do nieba.



Za chwilę minie 10 lat odkąd wyszedł pierwszy numer Musick Magazine. Mam wrażenie, że to w większym stopniu spełnienie Twoich marzeń sprzed lat niż projekt biznesowy. Czy mam rację?

To zależy, z której strony spojrzeć na działalność „Musick Mag”. Do powstania przyczyniła się w głównej mierze zwykła zachcianka. W 2010 roku, kiedy zaczynałem wcielać w życie swój luźny plan założenia gazety o metalu, podobnych tytułów właściwe u nas nie było. Parę lat wcześniej Mariusz Kmiołek zrezygnował z wydawania „Thrash’em All”, chwilę przed nami z rynku zniknął „Blackastrial”, „Mystic Magazine” ukazywał się w kratkę, „7 Gates” Zibiego nie inaczej. Był jedynie „Metal Hammer”, ale ten w tamtym momencie nie grzeszył jakością. Wokół wszyscy uciekli do internetu, i jak mantrę, na każdym kroku, powtarzali, że Internet pokroi, posoli i zje papierowe gazety. Wynalazek Gutenberga miał przejść do historii, bo gazety miały już nie być potrzebne nikomu, i mieliśmy je czytać tylko w bibliotekach. Ktoś, jak ja, lubiący czytać analogowo został wtedy na lodzie.

Równolegle do tego kupowałem grubiutkie wydania „Zero Tolerance”, w Empikach można było dostać „Terrorizera”. No to pomyślałem – jak to w końcu z tym jest? Gdzie indziej są chętni na czytanie zinów, a u nas nie?! Nie mam wśród bliskich znajomych żadnego psychologa, który wyjaśniłby mi czy robię dobrze, czy nie, więc zacząłem działać. Nie zaklinałem rzeczywistości, nie myślałem robić czegoś na przekór – po prostu chciałem spróbować, a co z tego wyjdzie miał pokazać czas. Postawiałem sobie warunek, że będę to robić najlepiej jak umiem, na ile mnie stać. Żadnych skrótów, fuszerki, kombinatorstwa, lewe koniaki do Wisły. Nie zależało nam, żeby było widowisko, a zabrakło sensu. Mierzyć siły na zamiary, bo przecież po zbytnim rozpasaniu, zawsze następuje znacznie dłuższy kac.

Zakasaliśmy rękawy, i w listopadzie 2011 roku ukazał się zerowy numeru „Musick Magazine”, z Morbid Angel na okładce. Miałem świadomość, że to druga dekada XXI wieku, nie wczesne lata 90., więc moje oczekiwania co do nakładu, który można sprzedać były bardzo ostrożne. Z kolejnymi wydaniami przyjemnie się zaskoczyłem sprzedażą MM – wiernych czytelników przybywało, i nie było to jedynie życzliwe zainteresowanie, po którym każdy poszedł w swoją stronę. Dzisiaj to całkiem spora gromadka. Szybko się okazało, że ta zabawa nie jest do końca beztroska. Przekonałem się niemal od razu, że w tym wszystkim aspekt biznesowy odgrywa kluczową rolę. Żeby zrobić coś dobrze potrzebne są do tego pieniądze. Wydanie jednego numeru kosztuje konkretną kwotę, co stawia cię przed dylematem: mieć czy być. Najpierw myślisz o tym, żeby zabezpieczyć zwrot kosztów wydania, dopiero potem sprawdzasz ewentualny zysk. Istotne w tym wszystkim było też to, żeby się nie dać ponieść fantazji, umieć rozpoznać sytuację – być konsekwentnym i starać się znaleźć swoje miejsce w szeregu. Traktuję „Musick” jako fanowski projekt, który wymaga profesjonalnego podejścia do rzeczy. Inaczej mówiąc, to mój drugi pełny etat – nienormowany czas pracy, bez gwarancji minimalnego dochodu, ale również bez górnych widełek.

Gdy zaczął ukazywać się magazyn pojawiły się głosy, że jego formuła jest nieco skostniała, nie wnosi nic nowego tylko kontynuuje tradycje „metalowego magazynu” zapoczątkowanego przez Thrashem All, a w późniejszych latach przez „Mega Sin”. Taki od początku był cel? Chciałeś robić stricte metalowe czasopismo?

Wczoraj był dzień chłopaka. Dostałem z tej okazji od żony moje ulubione czekoladki. I co – czy to znaczy, że moja żona nie ma mnie za faceta? Nie. To, że wychowałem się na „Thrash’em All”, który w moim przekonaniu był jednym z najlepszych magazynów metalowych w ogóle, nie tylko w Polsce, nie sprawia, że próbowałem na początku kopiować ich styl. Dlatego też nie kontrowałem opinii o podobieństwie wczesnych wydań MM do TEA, bo tak nie było. Przeciwnie – Piastolowi, z którym zaczynałem składać magazyn, wysłałem paczkę z przeróżnymi dostępnymi wtedy na rynku pismami: od wędkarskich po lifestyle’owe. Zabrzmi to mało kultowo, ale próbowałem namówić go na próbę zaadaptowania do nas rozwiązań graficznych z mainstreamowych pism. Oczywiście nie z Piastolem takie numery – ten facet jest jednym z najzdolniejszych grafików na naszej scenie, a jednocześnie to człowiek o żelaznym kręgosłupie moralnym. Jak ma na dany temat swoje zdanie, to nie odpuści, zwłaszcza jeśli chodzi o metal. Metalowy periodyk bez czach, łańcuchów, krzyży, pasów z nabojami to dla niego rzecz nie do zaakceptowania. A wracając na chwilę do „Thrash’em All”, to był w moim przekonaniu jedyny magazyn o muzyce metalowej w Polsce, który był opiniotwórczy w pełnym znaczeniu tego określenia. Tak właśnie odbieram do dziś robotę, którą wykonywali w pierwszej fazie działalności, we wczesnych latach 90. Świetne materiały, o znakomitej muzyce. Nikt później nie doskoczył do tego poziomu, nawet oni sami, bo gdzieś po 1995 roku jakość „Thrash’em Alla” spadała.

Programowo Musick miał być i jest magazynem o metalu. Tworzą go metalowcy z przekonania, więc trudno żeby było inaczej. Nie jest niczym dziwnym, że mimo tego piszemy sporo o mniej metalowych płytach i wykonawcach. Jeśli tylko uznajemy, że ktoś spoza kręgu rasowego metalu nas zainteresuje, to zawsze znajdzie się u nas miejsce dla niego. Tak było od samego początku. Drukowaliśmy rozmowy z Henrym Rollinsem, Tomkiem Budzyńskim, Starą Rzeką, Tomahawk a obok nich były rozmowy z Graveland albo Marduk. Taki kontrast dodaje smaku.



Gdy zaczynaliście 10 lat temu jakie były największe problemy? Stworzenie zespołu redakcyjnego, dystrybucja, nawiązanie współpracy z wytwórniami?

Czas. Wtedy i teraz to chroniczny brak czasu jest największym problemem przy powstawaniu kolejnych numerów. Każdy z naszej ekipy redakcyjnej pracuje zawodowo. Do tego mamy swoje rodziny, inne zainteresowania. Doba robi się za krótka. A przygotowanie na odpowiednim poziomie numeru wymaga systematycznej pracy i nie jest to żadne pasjonujące zajęcie, częściej przypomina rutynową pracę w biurze, niż miłe spędzanie czasu przy ulubionej muzyce. Oczywiście jest w tym zdecydowanie więcej satysfakcji, niż udręki, jednak trzeba sporo zacięcia, żeby to ogarnąć. Jeśli chodzi o sprawy czysto praktyczne związane z pracą redakcyjną, to owszem na początku sprawiały problemy, ale z gatunku tych do przeskoczenia. Parę razy przeszły burze na naszymi głowami, doczekaliśmy się nawet internetowych jeźdźców gównoburz, ale piorun nie strzelił.

Przez kilkanaście lat pracowałem w bankach. Tam nauczyłem się pracy w zespole, uporządkować obowiązki, umiałem radzić sobie z presją czasu i z doświadczenia wiedziałem, że klient nie zawsze ma rację. Kiedy zaczynaliśmy z „Musick” byłem kompletnie zielony jeśli chodzi o to, jak się robi gazetę. Ułożyłem plan zdając się właściwie jedynie na swój nos. (śmiech) Wszystko począwszy od skompletowania chętnych do pisania, przez kontakty w środowisku, do ogarnięcia dystrybucji robiłem niemal na wyczucie. Dużo pomagał mi w tym Levi. Los przy tym próbował hojnie rozdawać razy. Często się potykałem, czasem musiałem działać w myśl powiedzenia: jak cię wyrzucą drzwiami, to wejdź oknem, ale z każdym kolejnym przypadkiem coraz mocniej wciągałem się w ten cały cyrk.

Nie do przeceniania jest w tym rola, jaką odegrali ludzie tworzący ze mną MM. Fantastyczna ekipa, inteligentnych, ale wciąż szalonych ludzi. Bez nich na pewno byśmy nie rozmawialibyśmy o MM w taki sposób, jak teraz. Miałem wówczas masę frajdy z drobnych powodów. Dzisiaj, jak sobie pomyślę o niektórych dziwnych sytuacjach, widzę, że nieraz byłem naiwny, a i w chuja też się dałem zrobić. Niemniej to wszystko uczyło nas, jak powinno robić się ten biznes. Kilka lat po naszym starcie, znajomy, dużo bardziej doświadczony ode mnie w sprawach dziennikarskich, zaczynał ze swoim projektem i radził się w niektórych kwestiach organizacyjnych. W tamtym momencie utwierdziłem się w przekonaniu, że sprawy poszły we właściwym kierunku, i nie zjebałem tego.

Kiedy Musick Magazine będzie miał swój profil ma Patronite?

Do tego akurat mam ambiwalentny stosunek. Z jednej strony to świetna metoda, żeby pomóc sobie w rozwoju, zrobić krok do przodu, daje szansę na podreperowanie przeciekającego budżetu redakcji, może pomóc w złapaniu stabilności. Logiczne więc by było pochylić się nad takim rozwiązaniem. Jednak obok takiego praktycznego podejścia do rzeczy jest romantyczna część tego bałaganu. Zakładając gazetę zdecydowaliśmy się z żoną, że nie będziemy dokładać do niej żadnych pieniędzy z naszego rodzinnego budżetu – słowem Musick miał się sam utrzymać. W przeciwnym razie zwijamy manatki i zawieszamy korki na kołku. I tak to już trwa 10 lat. Jestem z tego piekielnie dumny. Bez dotacji, crowfoundingów itp. sytuacji magazyn istnienie w nienajgorszej kondycji. Nie potrzebujemy tego rodzaju kroplówki, żeby być. Potrafimy zaoferować czytelnikom i reklamodawcom jakość, która zadowala każdą ze stron. Jakość, która sama broni gazetę. Tego nikt nam nie zabierze. Niemniej pragmatyzm podpowiada, żeby to romantyczne podejście do sprawy nie skończyło się strzałem w kolano. Nie mówię więc stanowczo „nie” dla takiej formy rozwoju gazety. Jeśli byliby chętni wspierać nas w taki sposób, to może i my zastosujemy to rozwiązanie.



Czy Musick Magazine wciąż się rozwija czy wypracował sobie miejsce na rynku i cieszy się stabilną pozycją?

Chujowo, ale stabilnie. (śmiech) A mówiąc serio – na ten moment porównałbym nas do kierowców jadących autostradą z włączonym tempomatem. Wypracowaliśmy sobie styl, mamy konkretną pozycję, ale to jakieś 50% tego, co mogłoby się dziać. Widzę „Musick Magazine” jako szklankę do połowy pustą. Jest jeszcze sporo miejsca na ulepszenie. W MM zaangażowani są ponadprzeciętnie utalentowani ludzie, i to właśnie te talenty można, a nawet trzeba wykorzystać jak należy. To na pewno najważniejsze wyzwanie przede mną. Jego rozwiązanie powiązane jest ściśle z kwestią, o której rozmawialiśmy w poprzednim pytaniu.



Wiesz kto czyta Wasz magazyn? To głównie fani po 40. czy docieracie też do młodszych Czytelników?

Na boomerów moja ekipa jest za młoda. (śmiech) Metal robi się muzyką nie dla młodych. Nie mam takiej wiedzy, jakie grupy wiekowe czytają nasz świerszczyk, więc mogę jedynie spekulować na podstawie informacji, które do nas spływają od samych czytelników. Stawiałbym na 30, 40-latków, młodsi też, ale jest ich na pewno mniej. Zauważam, że różnica pokoleniowa ma konkretne przełożenie na preferencje muzyczne: młodsi garną się z ochotą do black metalu, w jego przeróżnych odmianach. Ci w średnim wieku często wybierają death metal i jego pochodne, z tym że Morbid Angel nie jest dla nich już świętością, często stawiając współczesne zespoły w jednym szeregu z nimi. Ci starsi lubią klasykę, po prostu.


Pamiętasz kiedy i w jakich okolicznościach wpadłeś na pomysł napisania książki „Rzeźpospolita”. Gdy klika lat temu ogłosiłem chęć napisanie swojej książki „Metal w polskiej krwi” Ty już nad swoją pracowałeś.

Formalnie to pracowałem nad książką jakieś cztery lata, praktycznie z półtora roku, a tak w ogóle to mam wrażenie, że pisałem ją w myślach od wczesnych lat 90., kiedy usłyszałem „Deo Optimo Maximo” Scarecrow, „Morbid Reich” Vadera, demo Condemnation czy taśmę z próby Pandemonium. Mogę nie pamiętać tytułu ostatniej płyty szwedzkiego Ghost, ale nie ma mowy żebym zapomniał jak się nazywa pierwsza demówka pomorskiego Ghost (dla dociekliwych – owszem, „Noce demona” ukazały się w październiku osiemdziesiątego dziewiątego, ale ja tę kasetę poznałem w dziewięćdziesiątym roku). Wydaje mi się, że pisałem w głowie „Rzeźpospolitą” przez te wszystkie lata, a teraz ziściłem ten pomysł. Ostatnia dekada poprzedniego stulecia to niekończące się zmiany – szkoła, studia, pierwsza praca i tak dalej. I całe dnie spędzane na słuchaniu muzyki. CAŁE. Słuchało się dużo, przez pewien czas niemal wszystkiego, co wpadło w łapy, a już na pewno sprawdzałem, co tylko się dało z naszego podwórka. Underground z muzyką i całą otoczką towarzysząca temu zjawisku zafascynował mnie ogromnie. To było silne doświadczenie, które wryło się w pamięć na długie lata. Kilka lat temu zdecydowałem się spróbować spisać to wszystko w jednym miejscu. Zrobiłem, co mogłem, inni niech zrobią lepiej. (śmiech)



Opowiedz o książce. Co będzie można w niej znaleźć? Będzie miała formę opisową z wypowiedziami muzyków? Piszesz o wszystkich podgatunkach metalu czy tylko o scenie death i thrash metalowej? Rozdziały opisują konkretne zespoły czy zjawiska na scenie? Jakie ramy czasowe przyjąłeś? Tylko lata 90-te? Będziemy mogli przeczytać o zespołach, czy też o pozamuzycznych twórcach sceny (wydawcy zinów, magazynów muzycznych, organizatorzy koncertów)?

„Rzeźpospolita” składa się z dwóch części: w pierwszej znalazły się obszerne rozmowy z bohaterami krajowego undergroundu z lat 90. Zaprosiłem ludzi, którzy uczestniczyli w tworzeniu zjawiska, jakim była nasza scena metalowa w tamtym czasie. Rozmawiałem z kilkudziesięcioma osobami m.in. Tomkiem Krajewskim z Pagan Records, Baalem i Lesem z Behemoth/Hell-Born, Nanturem z Sacrilegium, całym składem Taranis, Jarkiem i Jurkiem z Lux Occulta, Mariuszem Kmiołkiem Thrash’em All/Carnage, Mitloffem/ex- Hate/ Domain, Wojtkiem z Violent Dirge, muzykami Pandemonium. W książce znalazła się też rozmowa z Cyjanem z Dead Infection, jak się okazało to był ostatni wywiad przed jego śmiercią. W drugiej części książki przypominam wybrane, w głównej mierze mniej znane, wydawnictwa z tamtych lat. Naturalnie tylko krajowe zespoły. To taki mój niezbędnik po naszym metalu sprzed ery internetowej. Piszę m.in. o: Marhoth, Stonehenge, Devilyn, Insomnia, Condemnation, Egzekuthor, D.O.C..

Tamten świat tworzyli muzycy, wydawcy, edytorzy zinów, organizatorzy koncertów, redaktorzy pierwszych krajowych serwisów piszących o metalu, stąd na stronach „Rzeźpospolitej” zamieściliśmy rozmowy z Adamem Śliwakowskim z Metal Shopu, Pepe i Pieżem z Masterfula, Jackiem Drabickim stojącym za sukcesem koncertów w Rzeszowie, Piotrkiem Popielem z „Sthrashnej Thrashki”, Przemkiem Popiołkiem / „Infernal Death’zine”. Nasze podziemie z tamtych lat cechowała specyficzna różnorodność, zwłaszcza w death metalu. Co prawda nie doczekaliśmy się własnego brzmienia, jak chociażby w Szwecji, ale mieliśmy za to co najmniej kilka oryginalnych i bardzo dobrych zespołów, w których ślady chcieli iść następni adepci, mowa o: Vader (tu są wywiady z Peterem, Shambo, Mauserem i Yogurthem – ich ówczesnym dźwiękowcem), Armagedon czy Damnation.

Lata 90. w black metalu to czas nie tylko niesławnej skandynawskiej rewolucji, ale to też moment narodzin zjawiska szanowanego i znanego na całym świecie jako po prostu polski black metal, są więc Sacrilegium, Graveland. Nie samym death i black metalem żyli fani 3 dekady temu. Klimaty reprezentują: Sirrah, Mordor, Neolith, Corruption, te bardziej zakręcone: Kobong i Atrocious Filth.

Kapitalna okładkę i logo przygotowała megazdolna Asia Kaim z JRMR Artworks. Książkę uzupełnia infografika (w formie plakatu formatu A2) którą przygotowałem z Adamem Dejneką (w zasadzie to on w końcu sam ją opracował), a graficznie zaprojektował i wykonał ją Krzysiek Brynecki. Ponadto znajdziecie w niej całą furę materiałów archiwalnych: zdjęć, plakatów koncertów, listów i tym podobnych pamiątek z tamtych lat. Do limitowanego wydania „Rzeźpospolitej” dołączona będzie płyta Cd z demówką tarnowskiego Condemnation. „The Fall of Lucipher” zremasterowany jest przez Alana Douchesa w nowojorskim West West Side Music, oprawą graficzną zajęła się Aśka Kaim. Książka ma ponad 700 stron. Całość nie ma aspiracji do bycia Genesis polskiej sceny metalowej z końca wieku. To nie jest panorama. Nie ja tu mam błyszczeć, uwagę czytelnika mają skupiać bohaterowie tamtych dni, którzy odegrali niepoślednią rolę w tworzeniu polskiej sceny metalowej w kształcie jaki znamy do dziś.



Jak długo zbierałeś materiały na książę i z jakimi największymi kłopotami się zetknąłeś?

Długo. Za długo, przez co w którymś momencie miałem tej książki serdecznie dość. Uleciał początkowy entuzjazm, a została żmudna robota. Ale nie miałem ciśnienia. Nasze środowisko jest małe, w trakcie prac wiedziałem, że parę osób też przygotowuje podobne pozycje, więc obsikałem teren, żeby nie być jednym z wielu piszących na podobny temat. I dłubałem bez pośpiechu. Kłopotów nie brakowało, a to nie mogłem dopasować terminów spotkań/rozmów, a to ktoś nie był zainteresowany, a to brakowało czasu na spisywanie godzinnych rozmów. Niemniej skłamałbym, gdybym chciał narzekać. To nie były poważne problemy, raczej przeszkody, które dało się ominąć. Zdecydowana większość osób, które chciałem zrobić bohaterami „Rzeźpospolitej” potraktowało moje zaproszenia serio i z życzliwością. Z nieobecnych w książce najbardziej żałuję rozmowy z Cezarem z Christ Agony. Przegadaliśmy w Krakowie, jednej jesiennej soboty, ładnych parę godzin, niestety później z różnych powodów zabrakło wykończenia tematu, i w efekcie nie ma go w książce, a przecież Christ Agony to jeden z najważniejszych zespołów tamtych lat. To samo z Barielem z Imperatora – mieliśmy fajny kontakt, wszystko szło w dobrym kierunku, jednak koniec końców nic z tego wyszło. Może kiedyś dane będzie to dokończyć. Who knows.

Dlaczego In Rock? Nie kusiło Cię by samemu wydać książkę w ramach działalności wydawniczej Musick Magazine?

Bo są konkretni, mega profesjonalni i naprawdę chcieli wydać tę książkę. Dali mi poczuć, że są tym zainteresowani na poważnie, a co dla mnie ważniejsze – poważnie potraktowali mnie samego. Miałem wolną rękę niemal w każdym etapie powstawania książki. Kuba Kozłowski, który sprowokował całą sprawę, właściciel Włodek, pani Magda, pan Bogdan od składu – z takimi ludźmi chce się pracować. A mogło być inaczej – przez większość czasu byłem zdecydowany wydać to samemu. Miałem już wszystko przygotowane, dobrze że jednak Kuba Kozłowski nie odpuścił tematu, i dzisiaj sprawy wyglądają jak należy. W ogóle w całej tej historii miałem szczęście do ludzi: począwszy od moich rozmówców, przez Dominika Gaca, który zajął się redakcją, Asię Kaim – autorkę kapitalnego projektu okładki i logo, po ludzi, którzy bezinteresownie wspierali i pomagali mi w przygotowaniach: Sars, Kły z Kłów, Adam Dejneka. Do tego dobrym duchem był niezawodny smok z Bieszczad, Levi który robił za motywatora, pierwszego recenzenta, a przede wszystkim serdecznie mnie we wszystkim wspierał. Wiadro wódki to za mało, żeby im wszystkim za to podziękować.
Dzięki Kamil za zaproszenie do rozmowy. Powodzenia w Twoich projektach. Trzymajcie się wszyscy.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj